Medialna kampania „pojednania z narodem rosyjskim” to festiwal absurdu. W pewnym sensie jednak jest ona pożyteczna. W ciągu kilku tygodni zdołano skumulować i wyeksponować w niej intelektualne słabości polskich elit opiniotwórczych i politycznych, które czynią nas bezbronnymi w międzynarodowej grze – na czele z wykpiwanym już przez Wańkowicza polskim „chciejstwem”.
Absurdalne jest już samo mówienie w kontekście politycznej odwilży o pojednaniu narodów. Sugeruje to, że problemem dotychczasowych relacji Polski i Rosji była wrogość między narodami. Jest to teza z gruntu fałszywa. Tradycja polskich gestów sympatii wobec „przyjaciół Moskali” jest niemal równie długa, jak tradycja narodowowyzwoleńczych zrywów przeciwko rosyjskiej władzy. Określanie naszych powstań jako „walki z caratem”, a nie „walki z Rosją” nie było wymysłem peerelu, nie nazywaliśmy nigdy zbrodni komunistycznych, także Katynia, zbrodniami „rosyjskimi”, ale „sowieckimi”. Opozycja wobec komunizmu i sowieckiej okupacji nie przekładała się nigdy na odrzucanie rosyjskiej kultury – przeciwnie, na przykład określany (wbrew własnej woli) mianem „barda »Solidarności«” Jacek Kaczmarski nigdy nie ukrywał swego artystycznego długu zaciągniętego u Wysockiego, wcześniej ogromną popularnością cieszył się w naszym kraju Okudżawa (albo, sięgnę po przykład ze swojej skromnej działki, bracia Strugaccy czy Kir Bułyczow). Także ze strony niezależnych środowisk rosyjskich mieliśmy zawsze wiele dowodów sympatii dla Polski. O masowych i raczej pozbawionych szczególnych spięć kontaktach prostych Polaków i Rosjan na gruncie ekonomicznym w ostatnich 20 latach aż się nie chce wspominać.
Mówiąc krótko, w naszej tradycji niepodległościowej zawsze mocno była zaznaczona świadomość, że walczymy nie z narodem rosyjskim, ale z satrapią, która gnębi własnych poddanych nie mniej niż ludy podbite. Jeśli przekładało się to na negatywny stereotyp Rosjanina, to tylko jako biernego niewolnika, który służy podłej władzy, zamiast też się buntować.
[srodtytul]Wolno być życzliwym[/srodtytul]
Natomiast w Rosji niechęć do Polski była głównie skutkiem antypolskiej propagandy dyrygowanej z Kremla. Sowieckie kryminały były zawsze nudne, bo z góry było w nich wiadomo, kto zabił – ten o polskim nazwisku. Obywatele ZSRR słyszeli wielokrotnie, niemal oficjalnie, że przyczyną ich biedy są koszty bratniej pomocy udzielanej Polsce i innym demoludom, później zaś, w okresie posowieckim, bombardowani byli opiniami o Polsce – „natowskiej dziwce”, która „zdradziła” słowiańszczyznę i za wyzwolenie odpłaciła dywersją w obozie socjalistycznym opłaconą amerykańskimi dolarami.
Bezustannie oskarżano Polskę o „knucie” przeciwko Rosji, przedstawiano nas jako inspiratorów wszelkich antyrosyjskich poczynań Europy i Ameryki, szermowano też zupełnymi, bezczelnymi kłamstwami, jak rzekome „przewyższające” Katyń wymordowanie na rozkaz Piłsudskiego 80 tysięcy jeńców sowieckich w 1920 roku. Ta propaganda nie mogła zostać bez wpływu na Rosjan, zwłaszcza na tę ich specyficzną grupę, którą przyjęto nazywać „sowkami”, czyli ludzi całkowicie zindoktrynowanych w duchu sowieckim.