To był mój ostateczny argument w sporze z panem Olszewskim, który domagał się osobnych list, co było najprostszą drogą do przegranej.Wałęsa spadł z krzesła. Harmider trwał z dziesięć minut – śmiech, krzyki – wygrałem. Wolna Europa wszystkie komunikaty zaczynała od mojego cytatu. Był to wierszyk Janusza Minkiewicza na wybory 1938 roku, który cudem zapamiętałem. To był mój największy sukces polityczny. Sprzed wojny pamiętam ulotki z numerami list rozrzucane z samochodów i niewiele więcej.
Minkiewicz przydał mi się w 50 lat później, czyli w 1989 roku. My, „S”, mieliśmy z przydziału 35 proc. miejsc. W Sejmie mielibyśmy i 100 proc, bo w Senacie zebraliśmy prawie wszystkie możliwe głosy (99/100). Wygrałem wysoko – 70 proc.wyborców poparło moją kandydaturę.
Kampania nawet mnie wciągnęła, ale dość szybko mi przeszło. Jako kandydata do Sejmu z ramienia „Solidarności” wysunął mnie Kuroń. Działo się to wszystko w podziemiach kościoła przy Żytniej. Miał nosa. Najlepsze wyniki uzyskałem za granicą, bo Warszawa-Centrum obejmowała zagranicznych wyborców. Ameryka, Anglia – w okolicach 90 proc. Niewiarygodne.
Przyjechał prezydent George Bush senior. Obiad w ambasadzie. Upał. Wszyscy kandydaci „S”, którzy przeszli. Czyli 100 proc. Bush i Jaruzelski. Na hasło: panowie zdejmują marynarki, ostatni zareagował generał, demonstrując koszulkę z krótkimi rękawkami i szelki. Dostał brawa. Przedstawiono mnie pani Bush. Zainteresowało ją, że głosowano na mnie w Ameryce.
„A ile pan miał procent?” – zapytała. „98 proc w Nowym Jorku” – odpowiedziałem. Przyjrzała mi się. – „To pan jest jedynym Polakiem, który nie potrzebuje pomocy USA”.
A potem normalnie – zaprzysiężenie i nudne wysiadywanie. Choć to i owo załatwiliśmy.