Jak mi mówi znajomy zajmujący się tymi sprawami zawodowo, sprzedaż książek Ryszarda Kapuścińskiego na świecie załamała się. Szczególnie w Ameryce. Rzecz dla współczesnego Polaka trudna do zrozumienia, ale Amerykanie uważają kłamstwo za coś złego.
Dla nas pewne rzeczy są oczywiste; na przykład to, że jeśli ktoś w czasach peerelu jeździł po całym świecie, to musiał cieszyć się życzliwością komunistycznych władz. Albo że jeśli publikował na Zachodzie reportaże o różnych rewolucjach i potem tu wracał i nic mu nie robiono, to jego twórczość musiała była uzgadniana z linią partii, i to niekoniecznie tutejszej, ale – z uwagi na rangę międzynarodowych problemów – z samą centralą. A głupi Jankesi myśleli, że to były naprawdę reportaże, pisane przez człowieka niezależnego, wolnego i niemającego na uwadze żadnej agitacji. Kiedy ich wyprowadzono z błędu, obrazili się.
Podobnie obrazili się przed laty na Jerzego Kosińskiego. Też uwierzyli, że opowieści o straszliwych prześladowaniach, jakich miał on doznać z rąk polskiego antysemickiego chłopstwa, że owe wizje polskiej wsi jako miejsca nieustających seksualnych orgii, ucieleśnienia rojeń stukniętego markiza, to była święta prawda i autobiografizm. O naszym awansie cywilizacyjnym lat ostatnich zaświadczyć może fakt, że wtedy jeszcze polska biografia pisarza-oszusta nie wywołała nad Potomakiem żadnego oddźwięku, musiał dopiero odkryć prawdę o nim (w polskiej książce) dziennikarz stamtąd, aby gwiazda Kosińskiego zgasła jak zdmuchnięta.
No cóż, jeśli do tych dwóch wielkich karier dodać jeszcze Romana Polańskiego, w którym Amerykanie widzą dziś przede wszystkim pedofila i oszusta, który uciekł przed ich wymiarem sprawiedliwości, to uchowaj Panie dalszej takiej promocji naszej kultury za granicą. Brakuje jeszcze tylko, żeby ktoś napisał szczerą biografię naszego oskarowego mistrza kinematografii. Do niedawna można było wierzyć, że Adam Michnik do tego nie dopuści, ale teraz, gdy Saruman definitywnie już stał się słabosilnym Sharkeyem i nie jest zdolny zablokować „lustracyjnych zapędów” nawet u własnego podwładnego…
Nie czytałem jeszcze, co napisał o Kosińskim Janusz Głowacki, z przyjemnością natomiast zarepetowałem starą książkę Julii Hartwig o Wilhelmie Apolinarym Kostrowickim, zapisanym w dziejach literatury jako Guillaume Apollinaire. Wielki poeta też ściemniał na całego, ale zdemaskowanie jego „piaru” – że nie był wcale, jak sugerował, nieślubnym dzieckiem papieża, ani nawet kardynała, i tak dalej – bynajmniej mu nie zaszkodziło. Czy dlatego, że Francuzi, u których wyrobił sobie literacką markę, mniej byli na takie sprawy czuli? Poniekąd. Ale na czym ta różnica polegała?
Otóż, wydaje mi się, na tym, że Francuzi generalnie, zwłaszcza Francuzi owych czasów, znali się na literaturze i na literaturę właśnie zwracali uwagę. Apollinaire mógł sobie ubarwiać życiorys różnymi zmyśleniami, ale dla tych, którzy decydowali o przyjęciu jego wierszy, było to tylko ubarwianie. Liczyła się poezja, a ta była szczera i pierwszej próby. I ówczesna publiczność umiała to odróżnić.