Jedzenie i picie

Publikacja: 11.12.2010 00:01

Są takie restauracje w Niemczech, które nazywają się „Jedzenie i picie” („Essen und Trinken”) i już wiadomo, o co chodzi. Żadne tam „Na rogu”, „Pod Czerwonym Kapturkiem”. Prosto i rzeczowo. Tak samo jest w środku.

Moją wędrówkę gastronomiczną zacznę od dzieciństwa. Dziadek, który dożywotnio mieszkał w hotelu Brühl (ul. Fredry), zaprosił nas, to znaczy Ojca, Mamę i mnie – miałem z sześć lat – na obiad. Wybrałem oczywiście ulubioną potrawę, czyli schab z kapustą – słodką, z pomidorami. W domu też była przeze mnie uwielbiana, a Mama umiała jeszcze upiec kresowy pieróg – wielki trójkąt z ciasta z farszem mięsnym. Pyszne.

Potem była wojna, więc erzace – zastępcze potrawy. Z wyjątkiem jednego obiadu u Elny Gistedt – Szwedki, śpiewaczki i właścicielki lokalu bardzo snobistycznego, mieszczącego się na Nowym Świecie – między Foksal a Smolną. Gistedt była w środowisku bardzo popularna, pomagała kolegom, udało jej się nawet wysłać parę osób za granicę. Na pamiętnym obiedzie byłem z narzeczoną i Staszek B. z Zosią. Usługiwał nam nasz profesor Jan Kreczmar. Forsę miałem, bo opyliłem na lewo niemiecki wagon cementu. I patriotycznie, i smacznie. W drodze powrotnej dorożkę, którą jechaliśmy z Hanką, zatrzymał patrol. Żandarm zbliżył się do mnie, zrewidował i szepnął mi do ucha: „Na miłość boską, chyba nie ma pan niczego przy sobie?!”. Nie miałem. Ciekawe, co by zrobił, gdybym miał. Chyba wziąłby łapówkę. Pijany był „w drzyzg” (tak się dawniej mówiło).

Wyszli jedni, weszli drudzy. My, jako aktorzy Teatru Wojska Polskiego, który przyjechał do Krakowa, mieliśmy bony na obiady we Francuskim. Menu nie zapamiętałem. Do dziś pamiętam za to „lornety z meduzą”, czyli galaretkę z nóżek z setką. Niewyszukane, ale skuteczne.

Po Październiku zaczęliśmy jeździć na Zachód. Na jedzeniu się oszczędzało, raczej self service. Czasem trafiło się jakieś przyjęcie. Pamiętam, w RPA, jeszcze z apartheidem, obiad u hrabiny X. Zdziwiło mnie jedno, a byłem już po ostrygach i homarach – po rybach podano lody, a raczej sorbet cytrynowy dla zaostrzenia apetytu na jakiegoś krokodyla czy ośmiornicę.

Próbowałem różnych kuchni, ale wierzcie mi, nie ma lepszych rzeczy nad ostrygi. Oczywiście Belon, największy rozmiar. Koledzy z Komedii Francuskiej zaprosili mnie po przedstawieniu. „Ostrygi dla wszystkich i czerwone wino!”. Oburzyłem się – „Do ostryg?! Tylko białe!”. Zaległa cisza. Potem brawa – oto dziki człowiek ze Wschodu przestrzega starych zasad gastronomicznych. I tak zostałem „tym aktorem, który do ostryg pija tylko białe”.

Jeszcze taki obrazek z pocztówki: mały port w Toskanii, ale genialna zupa z muli w małej restauracyjce. Dziś przywołuję ten smak niezapomniany.

Często z żoną nie chce nam się iść na obiad. Telefon i za pół godziny przyjeżdża świeżutka porcja sushi. Co najbardziej lubię? Surowego tuńczyka na ryżu (nigiri) – rozpływa się w ustach. Trzydzieści lat temu jadłem to jako ciekawostkę w Nowym Jorku. Dziś komórka i za pół godziny Japonię mam w domu.

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy