Pierwszym był i zostanie w historii Wojciech Bogusławski. Dzieje teatru zatoczyły koło i oto mamy całą gildię aktorów dyrektorów teatrów. Wymienić? Proszę bardzo. Narodowy – Englert, Stary – Grabowski, Polski – Seweryn, Polonia – Janda, Och – Córka, i cały wachlarz pozostałych scen, prywatnych i państwowych, kierowanych przez aktorów. Im bardziej znany aktor, tym bardziej dyrektor przyciąga widzów.
A to dobrze. To jak krawiec czy szewc. Garnitur od Zaremby, buty od Hiszpańskiego. Nie mogą być złe. Był jeden dyrektor cywil – półliterat, Szyfman, szef Teatru Polskiego. Przeszedł do historii, umiał wyszukać zdolnych współpracowników i maszyna szła. Jeszcze jedną cechę powinien mieć taki dyrektor – być ojcem zespołu. Wiem, że to się różnie kojarzy. Powinien kochać aktorów jak swoje dzieci. I znać je. Wiedzieć, że jedno kupi konikiem na biegunach, a drugie szachami. Bo nie ma gorszej rzeczy w teatrze niż „niewygrany” zespół. Być czujnym na to, co się mówi w garderobach. Byłem trzy sezony dyrektorem, to wiem. Nie lekceważyć plotek, orientować się, jakie są nastroje, co mówią o repertuarze. Jaki jest ranking na giełdzie aktorskiej. Bardzo ważne. Jak już to wszystko wiesz, możesz się podać do dymisji. Nie obsadzaj zbyt często siebie, a już broń Boże żony. Lepiej wziąć do ręki halabardę, niż celować w Hamleta.
A jak było przed wojną? Osterwa miał Redutę, Jaracz – Ateneum, Narodowy – Zelwerowicz i Solski. Jeden Szyfman prowadził liczący się prywatny teatr. Było też trochę prywatnych scen, na przykład teatr Malickiej, który dawał głównie komedie. Repertuar określały przedstawienia pt. „Perfumeria” albo „Julia kupuje sobie dziecko”. Nieboszczka Perzanowska powiedziała kiedyś do mnie: „Stefek na takie sztuki mówił: to jest jak bombka choinkowa – błyszczy się, lekkie, ale wysiedzieć się na tym nie da”.
Ale od czegóż dyrektor. Dopilnuje poziomu i tak ustawi repertuar, że i widz jest zadowolony, i krytyk pochwali.
Piszę to wszystko, bo czeka nas ciekawy sezon. Znakomity aktor Andrzej Seweryn objął warszawski Teatr Polski. Teatr, w którym „Zemsta” potrafiła mieć komplety, a z awangardą bywało różnie. Bo jak krawiec i szewc każdy teatr ma swoją publiczność. Raz przyzwyczajeni do teatru komediowego widzowie mogą nie znaleźć sobie miejsca w teatrze intelektualnym. Daj Boże, aby „nie znaleźć miejsca” znaczyło „wszystkie bilety wyprzedane”. Tego życzę Andrzejowi u progu sezonu 2010/2011. Niech Cię pokochają, a Ty nas pokochaj. Ten jedyny ocalały teatr przedwojennej Warszawy niech będzie Twoim (kolejnym) udanym dzieckiem – Dyrektorze. Powiedziałbym „Ojcze”, gdyby z czymś mi się to nie kojarzyło.
Przecież już za dwa lata będziemy obchodzić 100-lecie Teatru Szyfmana, i to pod dyrekcją aktora. Wybitnego.