Wywiad z biskupem opolskim Andrzejem Czają

Generalnie, stan recepcji nauczania papieża w Polsce jest dość pobieżny, wybiórczy - mówi biskup opolski Andrzej Czaja

Publikacja: 23.04.2011 01:01

fot. Witold Chojnacki

fot. Witold Chojnacki

Foto: Forum

Rz: Do beatyfikacji Jana Pawła II został tydzień. Gdybyśmy mieli oceniać, co przyjęliśmy z nauczania papieża tylko na podstawie naszego życia publicznego – ostrych podziałów, kłótni, wzajemnych oskarżeń – to można by powiedzieć, że papież trudził się nadaremnie. Także wtedy, gdy w 1999 r. w Sejmie mówił, na jakich zasadach budować Polskę.



W moim odczuciu nie tylko w tym obszarze życia, ale generalnie – stan recepcji nauczania papieża w Polsce jest dość pobieżny, wybiórczy, a na pewno niezadowalający. Nie znaczy to jednak, że nie podjęliśmy zupełnie nic z jego nauczania.



Zacznijmy zatem od tego, co się udało.



Udało nam się wiele w dziedzinie rozumienia i kultu Bożego miłosierdzia. Związany jest z tym rozwój wyobraźni miłosierdzia, o którą prosił papież. Przejawia się to między innymi w wielkiej ofiarności społeczeństwa przy okazji zbiórek organizowanych czy to przez Caritas czy Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy. Podjęliśmy także to wspaniałe dzieło papieża, jakim są Światowe Dni Młodzieży. Ale wpływ Jana Pawła II widać w wielu innych obszarach naszego życia, postawach i zachowaniach.

Jakich?

Na przykład w jednoznacznym, negatywnym stosunku do komunizmu. Nie chcę przez to powiedzieć, że papież miał na to wpływ wyłączny, ale duży. Poza tym wpłynął na pogłębienie etosu pracy, wzrost wartości godności i praw człowieka, wzrost świadomości antyaborcyjnej, a także na głębsze widzenie seksualności człowieka i wartości rodziny. Nie znaczy to jednak, że z kondycją rodziny w Polsce jest dobrze.

Wszystkie badania pokazują, że tym, co katolicy w Polsce najbardziej odrzucają z nauczania Jana Pawła II, jest moralność seksualna – antykoncepcja, współżycie przed ślubem.

Czym innym jest świadomość, a czym innym akceptacja. Jest wiele obszarów papieskiego nauczania, w których widać, że świadomość jest obudzona, ale życie pokazuje, że nie ma dla niej akceptacji. Jest to więc problem lepszej formacji w duchu Jana Pawła II. Gdy chodzi o świadomość, to pod wpływem nauczania Jana Pawła II wzrósł także poziom wrażliwości ekumenicznej, przekonanie o konieczności nowej ewangelizacji. Wskutek tego wszystkiego wzrósł poziom chrystianizacji naszej kultury.

Co się nie udało?

Przede wszystkim wdrożenie w życie soborowej wizji Kościoła wspólnotowego, otwartego i służebnego, a także mniej akcyjnego, a bardziej wyczulonego na człowieka. Dlatego się cieszę, że Konferencja Episkopatu Polski jest tego świadoma. Wyrazem tego jest realizowany obecnie trzyletni program duszpasterski osadzony na wskazaniu papieża, by czynić Kościół domem i szkołą komunii. Zbytnio po swojemu zinterpretowaliśmy też jedną z pierwszych myśli Jana Pawła II, że człowiek jest drogą Kościoła.

Kościół jest „bardziej zaangażowany w umacnianie struktur i instytucji, a za mało interesuje się człowiekiem" – to słowa księdza biskupa, pod którymi podpisałoby się wielu wiernych.

To myśl Waltera Kaspera, którą odniosłem do naszej sytuacji. Jesteśmy wciąż Kościołem bardziej wyczekującym na człowieka, niż wychodzącym do niego. Chcemy jak najlepiej dla człowieka, ale czekamy, aż przyjdzie do kościoła, do kancelarii parafialnej, do szkoły. Kiedyś to wystarczało, bo ludzie sami przychodzili do kościoła, ale dzisiaj my, duchowni, nie poradzimy sobie bez współpracy ze świeckimi. Nie dojdziemy do wszystkich. To nowa potrzeba naszych dni, wymuszająca dowartościowanie świeckich. Tymczasem w skrajnych przypadkach traktujemy człowieka nawet instrumentalnie. Nieraz depczemy jego wolność, godność.

Niestety, widać to nie tylko w zachowaniach niektórych środowisk, ale czasem nawet w dokumentach ciał episkopatu.

To prawda, mówimy często zbyt odgórnie, jesteśmy nastawieni na pouczanie. Za mało słuchamy ludzi, mało dzielimy się wiarą, za mało jest wymiany myśli, dialogu, którym jest też polemika. To wszystko domaga się jednak klarownej i otwartej tożsamości.

Niektórzy publicyści podnoszą, że pod wpływem Benedykta XVI coraz silniejsze, a na pewno głośniejsze są w Polsce środowiska, które krytykują sobór i w ten sposób podważają nauczanie Jana Pawła II.

Przyczyną jest opaczne interpretowanie myśli Benedykta XVI na temat soborowej reformy. Mówię o takiej wykładni jego refleksji na temat potrzeby zreformowania dokonanej po soborze reformy liturgicznej, jakoby chodziło o zarzucenie wszystkiego, co sobór wprowadził. Tymczasem Benedyktowi XVI zależy na usunięciu z recepcji soboru tego, co było albo jego wypaczeniem, albo spłyceniem. Nieprawdą jest też, że jakoby Benedykt XVI inaczej czytał sobór niż Jan Paweł II.

Powróćmy do życia publicznego. Tu jest z recepcją nauczania papieża chyba najgorzej.

Sytuacja, która się ukształtowała po katastrofie w Smoleńsku, pokazuje jak jesteśmy bezradni w przyjmowaniu ewangelii, gdy kształtujemy nasze życie społeczne, polityczne na podstawie negatywnych emocji. Rozumiem, że ta katastrofa musiała pociągnąć za sobą emocje, ale my je ukierunkowaliśmy negatywnie w stopniu dramatycznym i zostawiliśmy ewangelię. W pierwszych dniach po katastrofie wiara była nam światłem, były modlitwy za ofiary. Niestety, szybko poszliśmy w kierunku oskarżeń, pomówień, gnębienia się nawzajem. Sytuacja jest dramatyczna. Jeżeli dopuszczamy do percepcji świata emocje i zostawiamy nie tylko wiarę, ale nawet rozum, to nie dziwmy się, że mamy problem z właściwym rozeznawaniem i wartościowaniem.

Ale hierarchia nie pomogła okiełzać emocji. Przeciwnie, biskupi weszli w emocjonalny konflikt, pokazując różnice w swoim gronie, co z kolei wzmacniało podziały w społeczeństwie, przeniesione z powrotem do Kościoła.

Ma pani dużo racji. No cóż, my też jesteśmy synami tej ziemi. Jednak Kościół hierarchiczny zrozumiał swój błąd. W ostatnim liście, wydanym przed beatyfikacją Jana Pawła II i rocznicą katastrofy smoleńskiej – ku zaskoczeniu wielu – episkopat wyraźnie skorygował swą optykę i pedagogię. Poza tym – dla ścisłości – nie wszyscy biskupi reagowali emocjonalnie i przeżywali trudne chwile, nie mogąc się odnieść do niektórych spraw, aby jeszcze bardziej nie zaogniać trudnej sytuacji.

Chodzi o konflikt dotyczący krzyża na Krakowskim Przedmieściu?

Ówczesna wypowiedź prezydium episkopatu postawiła nas w trudnej sytuacji. Dziwne zdystansowanie się od obrony czci krzyża było bardzo nieczytelnym komunikatem. Wyczuwałem, że w diecezji ludzie czekają na jasne odniesienie się do sprawy. Miałem zdanie inne niż prezydium, ale co robić? Niecały rok byłem biskupem. Nie chodzi o to, że brakowało odwagi. Należało ważyć każde słowo, najpierw dlatego, by nie być posądzonym o przemądrzałość, a jeszcze bardziej, by nie dzielić. Dlatego odmawiałem mediom jakiegokolwiek komentarza. Sytuacja była dramatyczna.

I co ksiądz biskup zrobił?

Zabierałem głos w czasie liturgii. Mówiłem o krzyżu, czym jest dla nas, co nam objawia, wskazywałem na jego wartość i przypominałem, do czego nas obliguje i wzywa. Między wierszami dawałem do zrozumienia, że choć nie my uczyniliśmy z krzyża przedmiot sporu na Krakowskim Przedmieściu, to ponieważ jest on naszym godłem, nie możemy twierdzić, że jego obrona nie jest naszą sprawą.

Niektórzy biskupi jawnie krytykowali stanowisko prezydium i metropolity warszawskiego.

Kto zrobił lepiej? Dla mnie wartość jedności Kościoła, jedności kolegium biskupów jest bardzo ważna. Jeżeli dla ratowania jedności Kościoła Piotr, mimo krytyki ze strony Pawła, który zarzucił mu niejednoznaczność, próbował integrować środowisko Żydów i pogan, to jest to dla nas wskazanie. Jedność kolegium biskupiego jest sprawą nadrzędną. Nad nią jest tylko prawda. Konflikt o krzyż zrodził ogromny dylemat, gdyż obrona prawdy oznaczała jednocześnie postawienie na szali jedności Kościoła.

To jest poważny problem naszego episkopatu, który ujawniał się nie tylko w konflikcie o krzyż. Różnice, czasem mocno zniuansowane, były widoczne na przykład w wypowiedziach różnych ciał episkopatu na temat in vitro. To zaś powoduje dezorientację wiernych.

Nie za wszystkie podziały odpowiedzialni są biskupi. Nie każda różnica poglądów oznacza zagrożenie dla jedności, która na dodatek w Kościele jest uprawnioną i pojednaną różnorodnością. Ale, oczywiście, są także inne podziały. Są one owocem konfliktów, które przybierają na sile, gdy brakuje spojrzenia na sprawy w świetle Ewangelii. Zaczynają wówczas górować emocje, partykularne interesy i czysto ludzkie zapatrywania. W tym wszystkim brakuje miłości. Mam na myśli miłość darzącą – agape. Za dużo jest w naszym Kościele miłości, którą Benedykt XVI określił jako eros – pożądającej, biorącej, miłości dla siebie. Za mało jest agape, postawy oddania życia dla szczęścia drugiego i w trosce o dobro wspólne. Za mało braterstwa między nami, otwarcia na świat i solidarności z ludźmi dobrej woli. Rozłamowi w Kościele sprzyjają także zachowania obce Bożemu Duchowi. Mam na myśli pewne mechanizmy walki politycznej, które widać czasem w konfliktach wewnątrzkościelnych.

Czy episkopat wyciągnął wnioski z konfliktu o krzyż?

Musimy to jeszcze przepracować. Uderzyć się w piersi, powiedzieć, że nie obroniliśmy krzyża, zostawiliśmy go. Taka sytuacja nie może się już powtórzyć.

A może problemem Kościoła jest to, co krytykują tradycjonaliści, czyli przywrócona przez sobór kolegialność.

Powodem problemów jest nie kolegialność, ale jej funkcjonowanie. Od początku istnienia Kościoła działały w nim z powodzeniem synody prowincjonalne, które bardziej uwzględniały potrzeby lokalne. I to sobór przypomniał po wiekach. Jednak stanowić kolegium to jedno, a umieć działać kolegialnie – to drugie. W Kościele katolickim kolegialność ma głowę. W naszym kolegium Konferencji Episkopatu Polski głowa słabo funkcjonuje. Aby kolegialność dobrze funkcjonowała, musi istnieć zgoda, co do zasady, że jesteśmy jednością, w jej ramach jest uprawniona różnorodność, ale zawsze ta różnorodność jest w zgodzie z głową kolegium. Trzeba też przyznać, że po soborze nie została doprecyzowana struktura konferencji episkopatu w zakresie jej funkcjonowania.

Ostatni rok pokazał, jak wielkim problemem w Polsce jest ideologizacja wiary. Doszło do sytuacji, że gdy ktoś mówi, iż żałoba w Kościele trwa rok, jest za PO, a kto mówi, że to sprawa indywidualna – za PiS. Nikt jakby nie brał pod uwagę, że przeżywanie żałoby w czasie i sposobie nie jest sprawą polityczną, ale indywidualnej duchowości każdego człowieka. Skąd się to bierze?

Być może jest to gorzki owoc walki z dawnym systemem, swoiste dziedzictwo komunistycznej władzy, która lubiła mówić o przewodnich ideach i przewodnich siłach narodu. Ideologizacja rodzi się i rozwija w kręgach wiernych o słabym potencjale podmiotowej wiary, to znaczy żywego związku z Bogiem. Takie osoby są religijne, chodzą do kościoła, ale nie zawsze mają osobiste więzi z Bogiem. Ideologizacja rodzi się w ludziach, którzy są bardziej deistami niż chrześcijanami: Bóg, owszem, jest, ale gdzieś na wysokim niebie, kiedyś tam dojdziemy, ale teraz, na ziemi, musimy sami zadbać o wszystko. W ramach takiej postawy nie przeżywa się jak należy obecności Boga pośród nas, Jego ingerencji w nasze życie, udzielania się nam.

Czy katastrofa była ingerencją Boga? Niektórzy próbowali znaleźć teologiczny klucz do jej wytłumaczenia.

Daleki byłbym od wmawiania Bogu naszych domysłów. To też byłaby jakaś forma ideologizacji wiary. W takich sytuacjach trzeba nade wszystko Bogu ufać, Jemu zawierzać tragicznie zmarłych i nasze losy.

Ideologizacja wiary pojawia się też tam, gdzie występuje ignorancja na poziomie znajomości depozytu wiary i nauczania Magisterium Kościoła. Ktoś nie ma gruntownej wiedzy, ale wyciąga swoje wnioski, podpisując słowami: Kościół tak naucza. Przykładem ideologizacji są niektóre wypowiedzi w „Rozmowach niedokończonych", są dążenia niektórych środowisk do ogłoszenia Chrystusa królem Polski, ale również i to, co się działo pod krzyżem, zawłaszczanym przez jedną czy drugą stronę konfliktu. Słowem, ideologizacja powstaje wtedy, gdy nie słucha się tego, co mówi Pan, a także co mówi lud.

Lud pod krzyżem?

Nie, tam były skrajne postawy. Natomiast sensus fidei, czyli zmysł wiary ludu Bożego, jest u nas bardzo prawidłowy. Sprawa krzyża też to pokazała.

Arcybiskup Gądecki powiedział podczas homilii w rocznicę katastrofy, że współczesnej Polsce zabrakło „scalającej idei państwa", którą w latach 80. była solidarność, oraz „spoiwa łączącego wszystkich Polaków, bez względu na poglądy, wiarę i inne różnice". Czy naprawdę nic już nas nie łączy?

Niewątpliwie myśl jest warta głębszego przemyślenia. W tych trudnych dniach wielkiego zwaśnienia wyczuwamy, że dzieją się rzeczy dla nas wszystkich niedobre.

Być może to jest to spoiwo, którego należałoby się bardziej uchwycić, swego rodzaju zmysł dobra wspólnego, który dopomina się o większy poziom odpowiedzialności za ojczyznę. Dużą szansą zgłębienia tego zmysłu i przekładania go na życie jest, podpowiadane przez Jana Pawła II, krzewienie duchowości komunii.

Od lat powraca pytanie o granicę zaangażowania politycznego Kościoła. Mam wrażenie, że ona tylko w teorii jest łatwa do wyznaczenia, ale w praktyce o to trudniej, dlatego zawsze na tym tle będą powstawały konflikty.

 

 

 

Jeśli przez politykę rozumiemy roztropną troskę o dobro wspólne, a przez zaangażowanie polityczne konkretną realizację tej troski – tworzenie programów, dochodzenie do władzy – to nie możemy mówić o granicach zaangażowania politycznego Kościoła jako całości. Kościół nie może się zgodzić, by mu wydzielano jakieś poletka zaangażowania. Zlecona mu przez Boga misja domaga się troski o zbawienie człowieka, to znaczy o jego integralny rozwój, a tego nie da się zrealizować w próżni. Dobro człowieka wiąże się ściśle z dobrem społeczeństwa i dlatego Kościół nie może odpuścić cokolwiek w obszarach zaangażowania społecznego, w tym polityki w znaczeniu roztropnej troski o dobro wspólne. Ale nie znaczy to, że jeden czy wszyscy mają być wszystkim w Kościele. Zadaniem duchownych jest bycie dla wszystkich i posługa jednania. Dlatego nie mogą się angażować w agitację partyjną, sprawowanie władzy i tym podobne działania. To jest domena wiernych świeckich. Zadaniem duchownych jest ewangelizacja i formowanie osób zaangażowanych politycznie. Mogą też stanowić swoistą opozycję moralną wobec praktyki politycznej.

Ale czy jest możliwe formowanie bez ujawniania swoich przekonań?

Mogę powiedzieć o sobie: mam określone poglądy polityczne, ale ich nie upubliczniam. Trzymam je w swoim tabernakulum, by nie być przypisanym do jakiejś frakcji. Przecież muszę być dla wszystkich, by realizować posługę jednania.

Tej zasady trzyma się ksiądz biskup także w konflikcie, który wybuchł po słowach Jarosława Kaczyńskiego o Ślązakach jako „ukrytej opcji niemieckiej". Ksiądz biskup jest Ślązakiem?

Tak, jestem Ślązakiem. Na Opolszczyźnie naszą specyfiką jest to, że zawsze na pierwszym miejscu jest Heimat, czyli ziemia rodzinna, a dopiero na drugim Vaterland – ojczyzna. To się wiąże z historią: ojczyzna się zmieniała, ale ziemia rodzinna była zawsze jedna. Natomiast Kościół na Opolszczyźnie nigdy nie wchodził w politykę – nie opowiadał się za jakąś partią, państwowością. Dlatego dawał Ślązakowi poczucie bezpieczeństwa, stawał za nim, a Ślązak trwał przy Kościele, bo widział w nim jedyną ostoję. I dzisiaj nie chcę się wypowiadać politycznie. Modlę się o to, aby opadły emocje i żebyśmy do ważnego problemu tożsamości Śląska wrócili w spokoju. Modlę się, abyśmy nie podburzali nastrojów, nie wmawiali jeden drugiemu pewnych dążeń i nie ujednolicali czegoś, co jest bardzo zróżnicowane i jest wielkim bogactwem nas wszystkich.

Ewa K. Czaczkowska, reporterka działu krajowego „Rz" specjalizująca się w tematyce religijnej, laureatka Nagrody im. bp. Jana Chrapka, wydała ostatnio książkę „Kardynał Wyszyński"

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Jak budować współpracę między samorządem, biznesem i nauką?
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy