Podobno będzie śpiewał przez dwie i pół, może nawet trzy godziny. Jego muzycy opanowali kilkaset utworów, które wykonują w dowolnej kolejności i aranżacji. Jak za starych, dobrych czasów – pół wieku temu, gdy jazzowi i soulowi instrumentaliści grali dniami i nocami, bez nut, dosłownie nosząc muzykę w sobie. Być może, gdy już zejdzie z głównej sceny festiwalu Open'er w Gdyni, przeniesie się w jakieś kameralne miejsce i tam będzie grał dalej, do świtu. Podobno bardzo to lubi, dlatego bywa nazywany Księciem Ciemności. Prawdopodobnie rozpocznie występ w sobotę około 22, ale zdarza się, że każe na siebie czekać godzinami. Nie zdarza się natomiast, by ktoś czekania żałował. Wszystko w sprawie jego koncertu pozostaje tajemnicą i domysłem, poza jednym: wizyta Prince'a w Polsce to największe wydarzenie muzyczne od przyjazdu Madonny dwa lata temu.
Nakłonienie go, by u nas wystąpił, musiało być trudne. Prince jest na światowym rynku muzyki traktowany jak niezwykle rzadki okaz – może i kapryśny, ale bezcenny. Jego nazwisko uratowało twórców dziesiątego festiwalu Open'er przed wizją jubileuszowej porażki – poza nim w Gdyni zagra w tym roku tylko jedna gwiazda zaliczana do ścisłej czołówki – Coldplay. Ale być może właśnie dlatego Prince przyjął zaproszenie. Nie chciał śpiewać podczas największej plenerowej imprezy na Wyspach – Glastonbury, obok U2 i Beyonce, którą nazywa „real deal" – prawdziwą ofertą, urodzoną artystką. Prince nie lubi masowych produkcji ani przedsięwzięć, które przynoszą korzyści przede wszystkim biznesmenom. W Wielkiej Brytanii zagra tylko na Hop Farm Festival organizowanym bez dużego sponsora i bez reklam; na zapleczu minie się z The Eagles, Lou
Reedem i Patti Smith. Ale to u nas rozpocznie swoje koncertowe lato. Mimo że gdyński festiwal ma w nazwie markę piwa, a balony reklamowe to jedyne charakterystyczne znaki na wielkim lotnisku. Może chciał spróbować czegoś nowego? Polska – to brzmi przekornie.
Przeklęty talent
Prince nie chodzi po cudzych śladach, co w przypadku wielkiej gwiazdy popu z 35-letnim dorobkiem jest osiągnięciem niezwykłym. We wszystkich przejawach artystycznej i showbiznesowej kariery pozostał indywidualistą, twórcą unikającym rutyny i schematów, także własnych. Nie naśladuje innych muzyków, nie szuka dla siebie miejsca wśród pierwszoligowych gwiazd, nagrywa różnorodne płyty. Odmówił podporządkowania się regułom rynku muzycznego, zmieniające się mody traktuje z niewzruszoną obojętnością i nie robi ukłonów wobec publiczności. Bywa w tej niepokorności melodramatyczny, niekonsekwentny i osobliwy, ale niewielu żyjących muzyków mogłoby z dumą powiedzieć, że dorasta temu niewysokiemu mężczyźnie do pięt.
Jeśli wypada go z kimś porównywać, to z Jamesem Brownem, bo 53-letni Prince jest kontynuatorem jego funkowego dorobku i czerpał od „ojca soulu" nie tylko w sferze rytmów czy brzmień. Brown był na scenie jednocześnie wokalistą, liderem, dyrygentem, producentem powołującym do życia niepowtarzalne widowiska – miał piekielnie wysokie wymagania, bywał tyranem. Prince także otacza się świetnymi muzykami, z którymi spontanicznie tworzy – a nie odtwarza – występy. Zamiast dzikiej charyzmy Browna ma równie zjawiskowy wdzięk i seksapil, nienaganne maniery. Zamiast ognistego, zwierzęcego głosu – subtelny, namiętny śpiew. Tylko w dynamicznym tańcu podobieństwa są wyraźniejsze – zresztą Prince bujał się u boku Browna już jako kilkulatek, wepchnięty na scenę przez ojca, ale ochroniarz szybko przerwał mu zabawę. Zostało wspomnienie pięknych chórzystek za plecami mistrza. Dziś to Prince słynie z zatrudniania zmysłowych „asystentek". Symbolicznie odziedziczył po Brownie i złotej erze soulu coś jeszcze – pracowitość. Bezustannie komponuje i nagrywa, wydał 28 albumów, a w swym muzycznym centrum dowodzenia – Paisley Park w rodzinnej Minnesocie – ma ponad 1000 nieopublikowanych utworów. Zapytany, ile jeszcze piosenek napisze, odpowiedział: „Co najmniej jedną dziennie". I jeszcze: „Wierzę w siłę wyższą, która dała mi talent. Gdybyś mógł wchodzić do studia i wychodzić z takim nagraniem, robiłbyś to codziennie, prawda? Ta zdolność jest moim błogosławieństwem i przekleństwem".
Paisley Park to – wbrew powszechnym wyobrażeniom – przeciwieństwo Jacksonowskiego Neverlandu. Żadnych baśniowych pałaców, świadczących o niespełnionych marzeniach z dzieciństwa i bombastycznych ambicjach, żadnego odcięcia od świata.