Sylwetka Prince'a, gwiazdy festiwalu Open'er

Łatwo kpić z niskiego faceta w szpilkach i żakietach, ale żaden gigant popu nie śmiał postawić się wielkim wytwórniom. Tylko Mały Książę raz po raz wyrusza na bitwę

Aktualizacja: 05.07.2011 09:08 Publikacja: 02.07.2011 01:01

Sylwetka Prince'a, gwiazdy festiwalu Open'er

Foto: Getty Images

Podobno będzie śpiewał przez dwie i pół, może nawet trzy godziny. Jego muzycy opanowali kilkaset utworów, które wykonują w dowolnej kolejności i aranżacji. Jak za starych, dobrych czasów – pół wieku temu, gdy jazzowi i soulowi instrumentaliści grali dniami i nocami, bez nut, dosłownie nosząc muzykę w sobie. Być może, gdy już zejdzie z głównej sceny festiwalu Open'er w Gdyni, przeniesie się w jakieś kameralne miejsce i tam będzie grał dalej, do świtu. Podobno bardzo to lubi, dlatego bywa nazywany Księciem Ciemności. Prawdopodobnie rozpocznie występ w sobotę około 22, ale zdarza się, że każe na siebie czekać godzinami. Nie zdarza się natomiast, by ktoś czekania żałował. Wszystko w sprawie jego koncertu pozostaje tajemnicą i domysłem, poza jednym: wizyta Prince'a w Polsce to największe wydarzenie muzyczne od przyjazdu Madonny dwa lata temu.

Nakłonienie go, by u nas wystąpił, musiało być trudne. Prince jest na światowym rynku muzyki traktowany jak niezwykle rzadki okaz – może i kapryśny, ale bezcenny. Jego nazwisko uratowało twórców dziesiątego festiwalu Open'er przed wizją jubileuszowej porażki – poza nim w Gdyni zagra w tym roku tylko jedna gwiazda zaliczana do ścisłej czołówki – Coldplay. Ale być może właśnie dlatego Prince przyjął zaproszenie. Nie chciał śpiewać podczas największej plenerowej imprezy na Wyspach – Glastonbury, obok U2 i Beyonce, którą nazywa „real deal" – prawdziwą ofertą, urodzoną artystką. Prince nie lubi masowych produkcji ani przedsięwzięć, które przynoszą korzyści przede wszystkim biznesmenom. W Wielkiej Brytanii zagra tylko na Hop Farm Festival organizowanym bez dużego sponsora i bez reklam; na zapleczu minie się z The Eagles, Lou

Reedem i Patti Smith. Ale to u nas rozpocznie swoje koncertowe lato. Mimo że gdyński festiwal ma w nazwie markę piwa, a balony reklamowe to jedyne charakterystyczne znaki na wielkim lotnisku. Może chciał spróbować czegoś nowego? Polska – to brzmi przekornie.

Przeklęty talent

Prince nie chodzi po cudzych śladach, co w przypadku wielkiej gwiazdy popu z 35-letnim dorobkiem jest osiągnięciem niezwykłym. We wszystkich przejawach artystycznej i showbiznesowej kariery pozostał indywidualistą, twórcą unikającym rutyny i schematów, także własnych. Nie naśladuje innych muzyków, nie szuka dla siebie miejsca wśród pierwszoligowych gwiazd, nagrywa różnorodne płyty. Odmówił podporządkowania się regułom rynku muzycznego, zmieniające się mody traktuje z niewzruszoną obojętnością i nie robi ukłonów wobec publiczności. Bywa w tej niepokorności melodramatyczny, niekonsekwentny i osobliwy, ale niewielu żyjących muzyków mogłoby z dumą powiedzieć, że dorasta temu niewysokiemu mężczyźnie do pięt.

Jeśli wypada go z kimś porównywać, to z Jamesem Brownem, bo 53-letni Prince jest kontynuatorem jego funkowego dorobku i czerpał od „ojca soulu" nie tylko w sferze rytmów czy brzmień. Brown był na scenie jednocześnie wokalistą, liderem, dyrygentem, producentem powołującym do życia niepowtarzalne widowiska – miał piekielnie wysokie wymagania, bywał tyranem. Prince także otacza się świetnymi muzykami, z którymi spontanicznie tworzy – a nie odtwarza – występy. Zamiast dzikiej charyzmy Browna ma równie zjawiskowy wdzięk i seksapil, nienaganne maniery. Zamiast ognistego, zwierzęcego głosu – subtelny, namiętny śpiew. Tylko w dynamicznym tańcu podobieństwa są wyraźniejsze – zresztą Prince bujał się u boku Browna już jako kilkulatek, wepchnięty na scenę przez ojca, ale ochroniarz szybko przerwał mu zabawę. Zostało wspomnienie pięknych chórzystek za plecami mistrza. Dziś to Prince słynie z zatrudniania zmysłowych „asystentek". Symbolicznie odziedziczył po Brownie i złotej erze soulu coś jeszcze – pracowitość. Bezustannie komponuje i nagrywa, wydał 28 albumów, a w swym muzycznym centrum dowodzenia – Paisley Park w rodzinnej Minnesocie – ma ponad 1000 nieopublikowanych utworów. Zapytany, ile jeszcze piosenek napisze, odpowiedział: „Co najmniej jedną dziennie". I jeszcze: „Wierzę w siłę wyższą, która dała mi talent. Gdybyś mógł wchodzić do studia i wychodzić z takim nagraniem, robiłbyś to codziennie, prawda? Ta zdolność jest moim błogosławieństwem i przekleństwem".

Paisley Park to – wbrew powszechnym wyobrażeniom – przeciwieństwo Jacksonowskiego Neverlandu. Żadnych baśniowych pałaców, świadczących o niespełnionych marzeniach z dzieciństwa i bombastycznych ambicjach, żadnego odcięcia od świata.

Budynek stoi blisko ruchliwej ulicy, z zewnątrz przypomina halę produkcyjną, mieści m.in. salę koncertową na 1000 osób, studio nagrań i Pokój Wiedzy, w którym Prince – od 2001 roku świadek Jehowy – trzyma książki poświęcone rozwojowi duchowemu. Kiedy w połowie lat 90. odwiedziła go Oprah Winfrey z kamerą, widzowie mogli obejrzeć ekskluzywne, ale minimalistycznie urządzone wnętrza. W tym prostą garderobę, w której grzecznie wiszą stroje artysty, wszystkie szyte na miarę. Z okazji wizyty dziennikarki w hallu stanął manekin wystrojony w słynny kostium z teledysku „Purple Rain" (przebojowa piosenka pochodziła z autobiograficznego filmu o tym samym tytule, Prince grał w nim główną rolę). – Tego już nie nosimy – oznajmił Jego Wysokość Purpura, delikatnie muskając rękaw żakietu. Zaprowadził Oprę do pokoju, w którym komponuje – niewielkiego pomieszczenia z fortepianem. Zagrał kilka akordów, a potem opowiedział, jak tworzy piosenki. Zawsze w samotności, grając dla siebie, bo tylko wtedy czuje się wolny. Kiedy indziej wyjaśniał: „Po prostu słyszę w głowie śpiew. Czasem pomysły przychodzą szybko, jeden po drugim, muszę przerwać pierwszy, żeby zrealizować drugi. Te dobre zostają w myślach, te złe rozsypują się w pamięci jak piasek". Oprah zdołała wyciągnąć z Prince'a kilka zwierzeń na temat życia prywatnego, pozostającego tajemnicą mimo wysiłków wielu dziennikarzy zmuszonych zadowolić się odpowiedzią: „Następne pytanie, proszę". Jej Prince opowiedział, że w dzieciństwie muzyka była dla niego ucieczką. „Zabierała mnie daleko, na długie, długie godziny".

Ani słowa o mnie

Nie dorastał w szczęśliwym domu. Urodził się w 1958 r. w Minneapolis, jest synem wokalistki jazzowej i pianisty. Ojciec był porywczy i nie stronił od przemocy. Rodzice się rozstali, gdy Prince miał dziesięć lat. Od tej pory pomieszkiwał na zmianę z ojcem i ojczymem, wreszcie znalazł schronienie u sąsiada. Dopiero kilka lat temu powiedział, że w dzieciństwie chorował na padaczkę, która – jak twierdzi jego matka – ustąpiła samoistnie. Był samotnikiem, wykpiwanym z powodu niskiego wzrostu. „Koledzy obrzucali mnie różnymi nazwiskami, wszystkim, co kojarzyło im się z małością". Większość czasu zajmowała mu muzyka: jest samoukiem, pierwszą piosenkę napisał jako siedmiolatek, trzy lata później umiał już grać na

20 instrumentach. Pięć pierwszych płyt nagrał sam, po kolei rejestrując partie instrumentów. Dopiero później stworzył swoje słynne zespoły: Revolution i New Power Generation. To artysta samowystarczalny: pisze teksty, komponuje, nagrywa, aranżuje, produkuje, wydaje i dystrybuuje albumy. I wciąż jest zamkniętym w sobie mężczyzną, ekstrawertykiem – tylko na scenie.

Otoczył się kordonem tajemnicy, nie napisał – i pewnie nie napisze – autobiografii, podkreśla, że chce, by ludzie znali nie jego, ale twórczość. „Jestem muzykiem, jestem muzyką". Ma wizerunek ekscentryka, ale jest przystępny i bezpośredni. Na wywiady, których udziela niezwykle rzadko – raz na kilka lat – przychodzi nienagannie ubrany. Chętniej zaprosi na kolację, niż coś o sobie opowie, ale jest ujmujący i skromny. Każda z jego wizyt w telewizyjnych talk-show kończy się salwami śmiechu – Prince to żartowniś, który uwielbia wydzwaniać do innych gwiazd, podając się za guwernantki i stolarzy. Ale kiedy trzeba rozmawiać serio, okazuje się, że ten zabawny, wystrojony gość w pantoflach na wysokiej szpilce jest także błyskotliwym adwersarzem, skłonnym dyskutować o Bogu i rasizmie. Nieraz udowodnił swoje kompetencje nie tylko jako gwiazda rozrywki, ale też jej surowy krytyk.  Prince do dziś sprzedał ponad 100 milionów płyt, w 1992 r. podpisał z wytwórnią Warner rekordowy kontrakt na tyleż milionów dolarów, a mimo to czuje się oszukany. Umowy zawierane przez wielkie wytwórnie z artystami nazywa niewolnictwem, podkreśla, że żaden z jego hitów – „Kiss", „Diamons and Pearls" czy „When Doves Cry", jak całość dorobku do połowy lat 90., gdy zakończył wieloletnią umowę z Warnerem, nie jest jego własnością. Nie może wznawiać albumów ani wykorzystywać utworów bez zgody wydawcy, nie ma też kontroli nad powstającymi coverami piosenek. – Covery są niebezpieczne, bo zacierają pamięć o utworze. W efekcie publiczność myśli, że śpiewam piosenki Chaki Khan i Sinaed O'Connor, choć to ja je napisałem. Problem w tym, że muzyka nikt nie pyta o zdanie. To niespotykane w innych dziedzinach sztuki. Czy ktoś pisze od nowa „Harry'ego Pottera" bez wiedzy J.K. Rowling? – pyta. Prince walczy z artystami, którzy sięgają po jego dorobek: gdy niewielka norweska wytwórnia wydała na jego 50. urodziny pięciopłytowy album z interpretacjami jego utworów, zażądał zniszczenia całego nakładu.

Związał się z Warnerem jako 17-latek i pod tym szyldem budował swoją pozycję. Pierwsze nagrania nie zapowiadały przełomu. Ale już w 1980 r., czyli kilka lat przed Madonną, Prince utorował drogę dla erotycznych prowokacji  – na płycie „Dirty Mind" znalazły się piosenki o zdradach, kazirodztwie i egzotycznych trójkątach. Wyważył też drzwi w sferze muzyki: dla tego wizjonera, którego granice między funkiem, rockiem i brzmieniem syntezatorów nie mają znaczenia. W 1984 r. płytą „Purple Rain" Prince zapewnił sobie awans do popowej elity. Dwa lata po „Thrillerze" Michael Jackson miał godnego rywala – album utrzymał się na szczycie listy Billboardu przez prawie pół roku i 13 razy dostał tytuł platynowej płyty. Filigranowy chłopak z deszczowego Minneapolis został nowym symbolem seksapilu.

Być może Prince jest fiksatem, który chodzi pod prąd. A może jedynym księciem masowej rozrywki, który  broni wolności

Przez kolejne dziesięć lat wydawał albumy co rok, czyli kilkakrotnie częściej niż większość muzyków. Zadziwiał, wzbogacał warsztat, choć nie zawsze zbierał dobre recenzje, a wydawcy narzekali, że sprzedaż płyt jest za mała. Zdarzały się wielkie klapy, jak wydana pospiesznie „Lovesexy" czy popularna, ale szybko zapomniana muzyka do filmu „Batman". Ale były też majstersztyki – m.in. „Sing O' The Times", którymi umacniał się na pozycji oryginalnego, przełamującego konwencje artysty. Bossowie z Warnera chcieli, by nagrywał rzadziej. On odpowiadał, że muzyki nie wolno regulować finansowymi kalkulacjami, i nie zamierzał zwalniać. Konflikt się zaostrzył, wreszcie Prince pokazał światu nową twarz, ozdobioną napisem „Niewolnik". Gdy tylko rozstał się z koncernem, wydał dwa albumy – „Emancipation" i „New Power Soul", po trzy płyty każdy. Oba sprzedały się słabo, ale były manifestem wyzwolonego muzyka. Teraz już sam dyktował warunki gry. I co chwila je zmieniał.

Najpierw jednak zmienił imię – odrzucił Prince'a, który był „produktem Warner Bros.", a stał się Symbolem – łączącym graficzne znaki męskości i kobiecości. Przez kilka lat uchodził za Artystę Uprzednio Znanego Jako

Prince. Demonstrację jego niezależności przyjmowano jak fanaberię. Mało kogo obchodziło, że w tym samym czasie poddający się psychoterapii Prince zdał sobie sprawę, iż ma osobowość wieloraką. Jeszcze w dzieciństwie stworzył coś na kształt wewnętrznego alter ego – postać płci żeńskiej, która była dla niego pocieszeniem – przyjacielem osamotnionego i nieakceptowanego chłopca. Odkrycie podwójnej tożsamości skłoniło Prince'a do zmiany imienia, a ponieważ nie utożsamiał się w pełni z żadną z płci, wybrał łączący je symbol. To wyznanie stało się jednym z wielu – obok wspomnień o rozmowach z aniołami i poszukiwaniu Boga – które stworzyły wyobrażenie Prince'a jako nieszkodliwego szaleńca.

Cyfrowa niewola

Właśnie w połowie lat 90., gdy świat miał go za dziwaka, Prince wyruszył w najodważniejszą wyprawę swego życia. Samodzielnie nagrane i wydane albumy starał się dostarczać fanom z pominięciem handlowej machiny, współtworzonej przez wielkie wytwórnie. Powoływał do życia kluby fanów, uruchamiał pionierskie serwisy internetowe, wokół których miała wytworzyć się społeczność zainteresowana jego muzyką. Starał się więc stworzyć coś na kształt rosnących dziś w siłę mediów społecznościowych służących wymianie zainteresowań i tworzeniu relacji. Tyle że Prince nie wyobrażał ich sobie jako przedsięwzięć komercyjnych. „Prawdziwa siła i władza nie leży w pieniądzach, ale budowaniu trwałych więzi" – mówił długo zanim świat pokochał Facebooka.

Przez osiem lat nagrywał albumy dla siebie, nie kłaniał się popowym odbiorcom, pozwolił, by świat o nim zapomniał. Wydawał płyty zagmatwane i trudne, jak „Rainbow Children" czy instrumentalna „N.E.W.S". Nie był w swym buncie spójny – podpisał jednorazowe kontrakty z Columbią i Aristą, w 2004 r. w „Musicology" wrócił do popu, rozdawał albumy za darmo z brytyjskimi dziennikami albo dołączał je do biletów koncertowych, ale wciąż dreptał własną ścieżką.

Sprawdzał, czy Internet daje twórczą niezależność i pomaga dotrzeć do niszowych odbiorców. Liczył, że w sieci artyści będą należycie opłacani. Szybko te złudzenia stracił i stał się zaciekłym wrogiem cyfrowego świata. Trochę na oślep atakował wszystkich, którzy bez autoryzacji wykorzystywali jego wizerunek, umieszczali klipy na You Tubie, publikowali teksty piosenek. Zraził tym część fanów, wyrobił sobie opinię paranoika, który chce kontrolować cały świat.

Ale z czasem stało się jasne, że zauważył istotny problem – komercjalizację Internetu, który z przestrzeni spontanicznych inicjatyw przeistoczył się w sferę skutecznie kontrolowaną przez koncerny. „Internet bardzo pomógł, ale nie muzykom. Na sprzedaży cyfrowych albumów zarabiają tylko Apple, Google i producenci dzwonków telefonicznych" – puentował sytuację. Jako jeden z najlepiej zarabiających muzyków na świecie mógłby machnąć ręką. Jednak nie udostępnia twórczości w największych cyfrowych sklepach iTunes i Amazon. A w wywiadzie dla „Guardiana" zaprezentował się jako rycerz wyruszający do walki z elektronicznym smokiem, który pożera świat. „Nie cierpię cyfrowej muzyki, nie porusza właściwego obszaru w mózgu, nie pozwala odczuwać. Ludzie są analogowi, nie cyfrowi".

Być może jest fiksatem, który za wszelką cenę chce chodzić pod prąd. A może jedynym księciem masowej rozrywki, który konsekwentnie broni wolności i indywidualnego myślenia. W rzeczywistości zagarniętej przez nowe media już nigdzie nie jesteśmy sami, nie ruszamy się bez komórek i tabletów, w których skondensował się cały świat. A Prince? Nie ma telefonu. Ma fortepian i każdego dnia nową piosenkę.

Korzystałam m.in. z publikacji "New Musical Express", "Guardian", "Daily Mail" oraz nagrań NBC i ABC

Podobno będzie śpiewał przez dwie i pół, może nawet trzy godziny. Jego muzycy opanowali kilkaset utworów, które wykonują w dowolnej kolejności i aranżacji. Jak za starych, dobrych czasów – pół wieku temu, gdy jazzowi i soulowi instrumentaliści grali dniami i nocami, bez nut, dosłownie nosząc muzykę w sobie. Być może, gdy już zejdzie z głównej sceny festiwalu Open'er w Gdyni, przeniesie się w jakieś kameralne miejsce i tam będzie grał dalej, do świtu. Podobno bardzo to lubi, dlatego bywa nazywany Księciem Ciemności. Prawdopodobnie rozpocznie występ w sobotę około 22, ale zdarza się, że każe na siebie czekać godzinami. Nie zdarza się natomiast, by ktoś czekania żałował. Wszystko w sprawie jego koncertu pozostaje tajemnicą i domysłem, poza jednym: wizyta Prince'a w Polsce to największe wydarzenie muzyczne od przyjazdu Madonny dwa lata temu.

Nakłonienie go, by u nas wystąpił, musiało być trudne. Prince jest na światowym rynku muzyki traktowany jak niezwykle rzadki okaz – może i kapryśny, ale bezcenny. Jego nazwisko uratowało twórców dziesiątego festiwalu Open'er przed wizją jubileuszowej porażki – poza nim w Gdyni zagra w tym roku tylko jedna gwiazda zaliczana do ścisłej czołówki – Coldplay. Ale być może właśnie dlatego Prince przyjął zaproszenie. Nie chciał śpiewać podczas największej plenerowej imprezy na Wyspach – Glastonbury, obok U2 i Beyonce, którą nazywa „real deal" – prawdziwą ofertą, urodzoną artystką. Prince nie lubi masowych produkcji ani przedsięwzięć, które przynoszą korzyści przede wszystkim biznesmenom. W Wielkiej Brytanii zagra tylko na Hop Farm Festival organizowanym bez dużego sponsora i bez reklam; na zapleczu minie się z The Eagles, Lou

Pozostało 88% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą