Polska klecona byle jak

Rządzący puszczają oko do rodaków: może i bałagan w rządzie, improwizacja i wszystko na wczoraj, ale i u was nie lepiej. Nie wymagajcie od nas zbyt wiele, skoro i my wam odpuszczamy w odróżnieniu od poprzedników

Publikacja: 13.08.2011 01:01

Polska klecona byle jak

Foto: Fotorzepa, Raf Rafał Guz

Za progiem naszego domu, wychodząc z firmy czy restauracji, zatrzymując samochód w przypadkowym miejscu, stykamy się natychmiast z bylejakością. To, co jest naszą przestrzenią publiczną, co wspólne – społecznie, prawnie, politycznie – jest, i to dotkliwie, byle jakie. Gdy wracamy z Zachodu, Północy lub Południa, natychmiast na tle pięknych polskich krajobrazów górskich czy morskich, równin czy pagórków i jezior widzimy, jak marnie urządzamy nasz kraj. Rosnąca zamożność przydaje niewiele wspólnego piękna, częściej współtworzy chaos. Dla najbogatszych Polaków nasz kraj jest miejscem robienia świetnych interesów, dla klasy średniej – dobrego zarabiania na coraz lepszy byt. Ale prawdziwe, piękne życie jest gdzie indziej: zamożniejsi emigrują od tej bylejakości, kiedy tylko mogą. Nawet ci biedniejsi, choć zasobniejsi niż w PRL, mijając granicę, odczuwają to uderzenie tępej brzydoty po każdym powrocie do kraju.

Oto nasz wielki narodowy problem. Pojawia się on na każdym kroku. Jeśli zgodzimy się na to byle jak, będziemy żyć „w Polsce, czyli nigdzie". Spełni się podtytuł „Króla Ubu". Media próbują zagadać ten nieuchronny wniosek zgiełkiem parodniowych sensacji. Młodzi ludzie, a szczególnie te setki tysięcy emigrantów, którzy wybrali już inne, lepiej rządzone i urządzone kraje, nie wierzą w to, że w Polsce może być lepiej. Że to, co wykracza poza rodzinę lub wspólnotę zadań i pasji niewielkiej grupy, może być sensownie, a nie przypadkowo urządzoną przestrzenią publiczną. Organizacje pozarządowe, skądinąd nieliczne, zepchnięte są na margines niszowych rodzajów aktywności. Centrum zajmują rywalizujące partie coraz bardziej odległe od jakiejkolwiek etyki walki, nie mówiąc o estetyce.

Trwa w Polsce niekończący się spór, czy to władza tak kształtuje społeczne odruchy i reakcje czy też politycy są po prostu demokratyczną emanacją przeciętnych obywateli, którzy – jacy są – każdy widzi. Pytanie to można też odwrócić. Czy Polaków takich, jacy są, z inicjatywą, inteligencją, nie stać na lepszą władzę? Spróbuję też odpowiedzieć na następne pytanie. Na ile dramaty i katastrofy III RP są obrazem chorej, także w wymiarze codziennym, relacji obywatel – władza, marnej lub żadnej wizji państwa i społeczeństwa? I wreszcie trzecie pytanie, chyba najważniejsze. Czy Europa i świat nie uciekną nam, jeśli polityków nie stać na odwagę wprowadzenia w życie wniosków z debaty, która właśnie trwa?

I

Tak, bywamy niepoważni i sami ściągamy tym na siebie gniew bogów czy historii. Wiadomo, że w Polsce wszystko robi się na ostatnią chwilę. Grzeszymy niepunktualnością, nie czujemy odpowiedzialności za każdy dzień, miesiąc, rok. Przypomnijmy Mickiewicza: „szlachta na koń wsiędzie, ja z synowcem na czele i jakoś to będzie". Nie podejmujemy prawdziwego polskiego sporu o odpowiedzialność za siebie i innych. Nie moralną, nie historyczną. Zwykłą. Być odpowiedzialnym i polegać na kimś to dwie strony tego samego medalu. Nie musieć sprawdzać innych, bo każdy sam siebie sprawdza dwa razy. Zaczyna się to bardzo wcześnie. Gdy polska matka próbuje upilnować swoje dziecko, czy wzięło coś przeciwdeszczowego, ono odpowiada: „Nie będzie padać". Angielska mówi w takim przypadku: „Twoja sprawa. Zmokniesz, to się przekonasz". Gdy rodzice się skarżą na zbyt trudne matury – ten egzamin dojrzałości, nie myślą, czego życie wymaga od ich dzieci później? Niech się nacieszą wolnością. Pytanie: od czego?

To co publiczne i to co prywatne, a szczególnie styk obu domen jest rozmyty, jak granice naszych dróg i ulic. Polska jest bezpańska. Obrazują to ulice przechodzące w chwasty trawników, zapadające się krawężniki i krzywe chodniki. I ten asfalt dróg wciąż zbyt swobodnie rozlewający się w zarośnięte krzakami pobocza. Poza granicami prywatności mieszkań i domów wszystko co publiczne jest nieostre.

Każdy, kto w Polsce musiał zrealizować jakiś projekt, a nie tylko pisać o nim, być jego rzecznikiem czy reklamować go, wie, na czym polegają prawdziwe trudności. Statystyczny Polak nie znosi rutynowych czynności. Chyba że są to imprezy, celebry czy narady, z których można wyjść do kuluarów w świat mniej formalny. Lubi takie podziały kompetencji, które rozmywają odpowiedzialność za całość. Ta ciąży wyłącznie na szefie. Jesteśmy znani z twórczego indywidualizmu, lekceważenia dyscypliny i złej, czasem fatalnej, pracy zespołowej. Chyba że ktoś inny stworzył ramy naszego działania. Obca korporacja lub my sami znaleźliśmy się poza granicami kraju i weszliśmy do zespołu już sformowanego, mającego lidera.

Inny odruch mentalny: gdy dzieje się w naszym kraju coś złego, niebezpiecznego, marnotrawnego czy absurdalnego, panuje zmowa milczenia tych, którzy powinni reagować. Urzędnicy solidarnie uprawiają proceder powoływania się na procedury urzędowe. Oportunizm wygrywa z niezależnością, brzydota z pięknem, bałagan z dyscypliną, nonsens z rozsądkiem. Gdy tylko ci niżej ostrzegają tych wyżej, aby zapobiec absurdowi, dramatowi lub katastrofie, zaczyna się procedowanie. Cele giną we mgle. Hierarchia kompetencji zmienia się w hierarchię niekompetencji. To nie prawo, to obyczaj, system, odruch. W administracji szefowie uczą tego podwładnych, a ci podwładni następnych szefów. Cóż to za pociecha, że III RP przejęła to po PRL?

Po dziurawych drogach, z trudem docierając do nielicznych przepraw przez szeroko rozlane rzeki, mkną w nieznane Polacy w coraz lepszych samochodach. W Warszawie jest 536 aut na tysiąc mieszkańców. To o ponad sto więcej niż w Paryżu i ponad 200 więcej niż w Berlinie. Dlaczego? Bo koleje, tramwaje i metro rozwijają się w żółwim tempie. Między wyspami zadbanych domów, firm, dobrych restauracji i nielicznych zabytków przeszłości podróżujemy względnie bezpieczni. Nasza dramatyczna historia niespodziewanie zapewniła nam trzecią dekadę „pieriedyszki". Ale nasze indywidualne sukcesy nie przełożyły się na więź między nami tworzoną przez instytucje państwowe, na których można polegać.

II

Trzecia Rzeczpospolita jest domem powstającym bez wizji i bez projektu. Zaczęła się od swobód gospodarczych Wilczka i Rakowskiego jeszcze przed Okrągłym Stołem. Potem kopa dała nam szokowa terapia Balcerowicza. Na ostatnim oddechu narodowej zgody uchwalono jeszcze nie najgorszą konstytucję. Nie pozwala, by Polska nierządem stała – choćby wotum nieufności musi być konstruktywne. Ale im dalej, tym gorzej. Naszą specjalnością stało się stopniowe przechodzenie z ruchu lewostronnego na prawostronny. Często ani to resztki socjalizmu, ani początki kapitalizmu, po prostu kretynizm. Z lustracją i porządkowaniem własności nie poradziliśmy sobie do dziś: 22 lata od rozpoczęcia transformacji ustrojowej! Gdy rząd nie rządzi, tłumaczy się, że nie ma na coś zgody społecznej. A przecież mandat demokratyczny do przywództwa ma służyć działaniom, a nie zaniechaniom.

„Projekt Polska" nie istnieje w potocznej świadomości. Państwa się nie buduje. Kleci się je, jak popadło. To majsterkowanie, sklejanka, bricolage. Jeszcze niedawno przez cały kraj, ba – przez sypialnie małżeńskie – przebiegała linia podziału: czy samolot, który rozbił się jako prezydencki, był rządowy czy nie? W końcu to rozstrzygnięto. Był rządowy. Ale to tylko dżentelmeńska umowa między czterema kancelariami – wyjaśnił minister z Kancelarii Premiera Tomasz Arabski. Tylko gdzie ci dżentelmeni? Przecież dżentelmeni nie dyskutują o faktach.

Każdy projekt obywatelski, rodzinny, biznesowy ma cel i zakres, koszt i termin realizacji. Jakie są cele funkcjonowania państwa? Po co budżet, skarb, podatki, policja, wojsko? Okazuje się to obojętne, chyba że polityk ma przemówić. Polska jest przecież wieczna i nie ma ceny. Ma trwać, choć bywało, że znikała z mapy Europy. Skąd ta pewność? Bo przecież „nie zginęła, póki my żyjemy". A my żyjemy. I już nie wiadomo, czy ta dekada rozpoczęta została jako czysta sarmacka swawola czy jako saskie porządki. A przecież po 1989 roku nie możemy się już skarżyć na narodowego pecha. Nie jesteśmy ofiarami historii, zaborców czy Jałty. Najwyżej rządzącym nie chce się rządzić. Wygrywają i rozgrywają to, co jest najbliższe polskiego „jakoś to będzie". Nie denerwują ludzi. Nawet puszczają oko do rodaków: może i bałagan w rządzie, improwizacja i wszystko na wczoraj, ale i u was nie lepiej. Więc – zgodnie z zasadą „żyj i pozwól żyć innym" – nie wymagajcie od nas zbyt wiele, skoro i my wam odpuszczamy w odróżnieniu od poprzedników. Oto opowieść Platformy.

To prosta narracja: co prawda autostrad nie kończymy, ale chociaż zaczynamy. Jest deficyt budżetowy, ale fundusze unijne umiemy świetnie wydać. Nikt już przecież nie pamięta, że za Gierka też byliśmy nieźli w budowaniu na kredyt. Ulice wprawdzie są krzywe i dziurawe, ale na prezydencję unijną jakoś goście z lotniska dojeżdżają i widzą Polskę w przebudowie. I na Euro 2012 VIP-ów na stadiony się dowiezie. Jak? W policyjnym konwoju, na sygnale, przez korki. No i jest jeszcze parę kurortów z dobrymi widokami, a przecież, będąc z wizytą, nie zagląda się pod dywany, gdzie, kto i co zamiótł. Premier też umie wyluzować i zawsze zdąży dolecieć na weekend do Sopotu i rozegrać koleżeński mecz, bo Polak potrafi. My nie damy rady? Spoko! Chłopaki nie płaczą, a premier nie pęka! Dlatego, przyjmując dymisję ministra Klicha, powiedział mu, że w zasadzie wszystko jest w porządku. A żeby Klich nie wpadł w depresję, prezydent Komorowski upewnił go ostatecznie o zasługach dla wojska. W końcu obaj wiedzą, że najlepiej nie słyszeć sygnałów alarmowych.

Państwa, które stać było w ostatnich latach na zatrudnienie kilkudziesięciu tysięcy nowych urzędników, nie było stać na symulatory dla pilotów i próbne lądowania, a nawet na rosyjskiego nawigatora – lidera, którego koszt nie przekroczyłby 10 tysięcy złotych. Zawsze znajdą się pieniądze na pensje urzędników, którzy mówią, że na nic nie ma pieniędzy i trzeba robić oszczędności. Na czym? Na ćwiczeniach, strzelaniu, częściach zamiennych, serwisie sprzętu. Z nieautoryzowanych – i nic dziwnego – relacji o tym, co dzieje się na posiedzeniach rządu – można było wyczytać, że premier Tusk, żądając oszczędności w siłach zbrojnych, powiedział do ministra Klicha, że wydajemy na wojsko więcej niż Izrael i z kim też prowadzi minister wojnę? Takie piarowe sztuczki świadczą tylko o poziomie niewiedzy obu panów polityków. Nie dość, że 7-milionowy Izrael wydaje – bo musi – więcej i ma większe stałe siły zbrojne niż Polska. Najwyraźniej i Tusk, i Klich nie znają rzymskiej maksymy: jeśli chcesz pokoju, szykuj się do wojny. Polityk wie tyle, ile wiedzieć chce. A w Polsce niewiele wie, bo nic mu się nie chce i do czasu raportu Millera najwyraźniej wiedzieć nie musiał. Katastrofą okazało się przygotowanie do lotu i start, nie zaś próba lądowania. Jest to dowód na swoiste rozumienie NATO-wskiego wymogu cywilnej kontroli nad siłami zbrojnymi. Dymisja min. Klicha to za mało i za późno, by uspokoić tych, dla których suche wnioski z raportu Millera wystarczą, żeby stwierdzić, że rządzą nami zręczni ignoranci. Nie chcę wiedzieć, co jest za sztucznym horyzontem, który zbudowali z własnej propagandy.

Obywatel czy przedsiębiorca w Polsce musi, wsiadając do samochodu, pamiętać o prawie jazdy i dowodzie rejestracyjnym z aktualnym badaniem technicznym pojazdu. Inaczej, zatrzymany na drodze musi czekać, aż mu je przywiozą. Jeśli tylko nie zapłaci na czas ZUS albo podatków, traci prawo udziału w przetargach publicznych, a wkrótce potem urząd skarbowy zaczyna go punktować odsetkami. Zwykli ludzie, biorąc kredyt czy pożyczkę w banku, wiedzą, że zakładają sobie pętlę na szyję i – poza zawodowymi posłami, gotowymi na każdy transfer – zdają sobie sprawę, że z bankami nie ma żartów. Wciąż aktualne jest powiedzenie, że jeśli ktoś jest winien bankowi kilkaset tysięcy czy milion, to jest jego problem, ale dopiero gdy dług sięga milionów czy miliardów, to już problem banku. Różnica między obywatelem i urzędnikiem państwowym – od poziomu faceta za biurkiem po szczebel premiera – polega na tym, że obywatel przedsiębiorca nie dostanie pieniędzy za produkt, którego nikt nie kupi z powodu braków. Ci ostatni – cokolwiek zrobią lub czegokolwiek zaniechają – i tak dostaną pensje. Obywatel nie może ryzykować kreatywnej księgowości i pożyczyć sobie z własnego ZUS. Państwo – jak się okazało – może. Gdy bankrutuje, to na koszt innych. Ponadto może na tym wyrosnąć solidarność europejska, o którą trudno było nawet wobec rozpadającej się Jugosławii.

III

Dokąd leci Polska? Jak długo jedyną zaletą Platformy pozostanie to, że nie jest PiS? Fakt, że Prawo i Sprawiedliwość nie umiało zaprowadzić w Polsce prawa i sprawiedliwości. Ale nie zmienia to innego faktu: nasze państwo pozostaje krajem bezprawia i niesprawiedliwości.

Władza jest kompetencją kompetencji. Prawdziwy trud rządzenia polega na permanentnej kontroli procesów i komunikacji wewnętrznej zespołu, aby poszczególni uczestnicy nie zrzucali na siebie odpowiedzialności i nie chowali się za biurokratycznymi procedurami, gdy trzeba myśleć i działać. Działanie zrywami, na zasadzie doraźności i pod presją terminu, jest tyle wzorcem ukształtowanym przez historię Polaków, ile charakterem społecznym czy dość powszechnym odruchem mentalnym. I to on kreuje dramaty polskiej historii. Rządzący muszą przede wszystkim wiedzieć, czego nie wiedzą, kto to wie, i umieć zrozumieć informację na swoim poziomie podejmowania decyzji.

W analizie psychologicznej działania załogi Tu-154M, który rozbił się w Smoleńsku, stan obniżonego poziomu świadomości sytuacyjnej określono jako „tunelowanie decyzji". Ten stan umysłu jest swoistym biletem w jedną stronę, który zawsze grozi dramatem lub katastrofą. Cóż z tego, że minister Boni przestrzega w swoim raporcie „Polska 2030", że wpadamy w dryf cywilizacyjny? Że wzrost długu publicznego niepokoi nie tylko Leszka Balcerowicza? Że brak reformy finansów państwa prowadzi do tego, że fundusze unijne – jak niegdyś Grecja – sprawnie konsumujemy na inwestycje, a skończonych, systemowych efektów wciąż nie widać? Ten obniżony stan świadomości rządzących – przy wprawie kapitana w budowie wizerunku – nie powoduje filmowego pytania „Czy leci z nami pilot?". Wracając do wspomnianej analizy psychologicznej, obywatele pasażerowie i załoga rząd nie rozumieją sytuacji, nie wiedzą, na jakim są rzeczywistym poziomie. Nie przewidują, co może się stać w najbliższym czasie, i nie mają wiedzy na temat sposobu rozwiązywania pojawiających się trudności. Zarządzanie ryzykiem jest możliwe, gdy przyjmujemy je do wiadomości.

Nie można twierdzić, że albo mamy do czynienia z żywiołem, np. powodzią, albo ze zbiegiem okoliczności. Chociaż te sytuacje się powtarzają, kolejnym rządom nie udało się skonstruować jakiejkolwiek koncepcji zarządzania ryzykiem, przewidywania go i radzenia sobie z kolejnymi problemami. Gorzej, obecni rządzący wyliczyli sobie, że skoro w 1997 r. była powódź stulecia, to mają – statystycznie – 50 lat spokoju i można zaoszczędzić środki na budowanie wałów. Pech chciał, że w 2011 r. nawiedziły nas kolejne powodzie. Pojęcie skuteczności politycznej zarezerwowano dla jednego – umiejętności utrzymywania się przy władzy, wymanewrowania konkurentów i uzyskania poparcia w wyborach. Jeśli ktoś wygra wybory, traktuje to jako dowód, że mniejszość niesłusznie zarzucała mu, że się skompromitował. Nie mógł się zblamować, skoro uzyskał społeczne zaufanie. Jedynie wyrok sądu, który można uzyskać po latach, nie jest kwestionowany. Najlepiej Trybunału w Strasburgu.

Nie mówmy, że III RP nie ma problemu i państwo działa, skoro mafia zamordowała komendanta głównego policji Papałę i do dziś nie znaleziono  sprawców, a dwóch bandytów zdołało zmasakrować oddział antyterrorystyczny w Magdalence. Premier Miller i jego ministrowie cudem ocaleli z katastrofy helikoptera. Dowódcy sił powietrznych zginęli, wracając z międzynarodowej konferencji w sprawie – tak, tak – bezpieczeństwa ruchu lotniczego. Służby specjalne, aresztując minister Blidę, nie umiały zapobiec jej samobójstwu i do dziś nie wiadomo, jak to się stało. Wreszcie – w Smoleńsku zginął prezydent RP z małżonką, były prezydent na uchodźstwie Kaczorowski, bohaterka Sierpnia '80 Anna Walentynowicz i wielu, wielu wybitnych Polek i Polaków. W ramach histerii antypisowskiej w Łodzi pewien taksówkarz zamordował – niejako per procura – działacza opozycyjnej partii w jej lokalu, a drugiego ranił. Ponieważ nie udało mu się zabić samego Jarosława Kaczyńskiego, porównanie tej sytuacji do zamachu Niewiadomskiego na Narutowicza rządzący uznali za przesadę.

Gdy giną ludzie, mówimy o tragedii. Gdy państwo wykańcza najlepszych, to dramat. A od ignorowania dramatu do tragedii tylko krok. Tak jak PRL wykończyła inżyniera Jacka Karpińskiego – twórcę pierwszych maszyn liczących, tak III RP doprowadziła do ruiny Romana Kluskę i jego firmę Optimus. Za każdym razem, gdy w przedsiębiorcę, obywatela czy jakąś organizację uderza administracyjny absurd, słyszymy głos polityków: trzeba udoskonalić prawo i procedury. Nie jest to takie proste. Komisja „Przyjazne państwo" kierowana przez posła Palikota (dziś Ruch Poparcia Palikota) i posła Poncyljusza (dziś Polska Jest Najważniejsza) została ochrzczona przez dowcipną opinię publiczną mianem „Wesołego państwa". I można by na tym zakończyć. Rzeczywiste państwo – jak dumnie twierdziła PO po Smoleńsku – sprawdziło się i trwa, zapełniając cywilne i wojskowe wakaty. W opinii milczącej większości, która nie ma pozytywnego wyboru, III RP okazała się po prostu państwem byle jakim. Państwem, na którym nie można polegać, w którym obywatel nie może liczyć na skuteczną ochronę swoich elementarnych praw i interesów.

IV

W naszych najnowszych wysiłkach, aby nadrobić dystans cywilizacyjny, roi się od historyków i moralistów nawołujących i pouczających w kwestiach, które pod koniec dotyczą jednego: realnego czynu, tego amalgamatu charakteru, umiejętności i wiedzy. Od roboty są jacyś tam ludzie, a ci, co nimi rządzą, mają jedną tylko odwagę – niewiedzy i nieodpowiedzialności. Są z teflonu, żaden konkret nie może się do nich przyczepić.

Dryf cywilizacyjny, w jaki zaczynamy wpadać w rozpoczętej dekadzie, polega na tym, że rząd nie wie, że nie wie. Społeczeństwo na skutek tego coraz mniej rozumie, że nie rozumie epoki globalnego przewartościowania sił, w którą wkroczyliśmy. Nie dość, że za wolno gonimy Zachód, to jeszcze sam Zachód słabnie, a nie wzmacnia się. Także z naszego powodu. Cóż, że mamy proeuropejski rząd, gdy z pewnością nie przybliża nas do uruchomienia Eurokorpusu do pilnych zadań interwencyjnych, za którym gorąco optował premier Kaczyński. Trwa jeszcze korzystna dla nas koniunktura międzynarodowa, choć wszystko świadczy o tym, że NATO, do którego wstąpiliśmy, było silniejsze wtedy niż dziś. Unii Europejskiej nie wzmocni wołanie o solidarność, tylko realne współdziałanie w kwestiach podstawowych. Konkurencyjności, obrony wspólnych wartości i polityki bezpieczeństwa we wszystkich wymiarach: militarnym, energetycznym, wewnętrznym. Rosja może się do nas uśmiechać lub grozić nam palcem. Istotne, żeby nasza pozycja kraju na kresach Europy była coraz silniejsza, żeby Polacy chcieli w Polsce żyć i budować jej potencjał.

Już niedługo może się okazać, że lekkomyślnie nie poszerzyliśmy tej szpary w drzwiach do lepszego, sensownie urządzonego świata. Kto sam o siebie nie zadba, kto sam siebie nie szanuje, dla tego świat nie ma litości i czeka go twarde greckie lądowanie. Nie wystarczy mieć siarkę, miedź, węgiel i gaz. Trzeba jeszcze pamiętać, że w polityce liczy się odwaga, przede wszystkim intelektualna, siła i odpowiedzialność. Inaczej pozostaje tylko „Bóg, honor, ojczyzna" i marny koniec. Nie czekając na osąd historii, już możemy powiedzieć, że sąd nad Klichem, Sikorskim czy Tuskiem nie wskrzesi zmarłych i nie cofnie faktów. I na tym polega zwycięstwo Polski Byle Jakiej nad Rzecząpospolitą Obywatelską, o którą walczyli ci, których już z nami nie ma. Nie było i nie ma wojny polsko-polskiej. Trwa uparta walka o to, żeby Polska nie była byle jaka.

 

Za progiem naszego domu, wychodząc z firmy czy restauracji, zatrzymując samochód w przypadkowym miejscu, stykamy się natychmiast z bylejakością. To, co jest naszą przestrzenią publiczną, co wspólne – społecznie, prawnie, politycznie – jest, i to dotkliwie, byle jakie. Gdy wracamy z Zachodu, Północy lub Południa, natychmiast na tle pięknych polskich krajobrazów górskich czy morskich, równin czy pagórków i jezior widzimy, jak marnie urządzamy nasz kraj. Rosnąca zamożność przydaje niewiele wspólnego piękna, częściej współtworzy chaos. Dla najbogatszych Polaków nasz kraj jest miejscem robienia świetnych interesów, dla klasy średniej – dobrego zarabiania na coraz lepszy byt. Ale prawdziwe, piękne życie jest gdzie indziej: zamożniejsi emigrują od tej bylejakości, kiedy tylko mogą. Nawet ci biedniejsi, choć zasobniejsi niż w PRL, mijając granicę, odczuwają to uderzenie tępej brzydoty po każdym powrocie do kraju.

Oto nasz wielki narodowy problem. Pojawia się on na każdym kroku. Jeśli zgodzimy się na to byle jak, będziemy żyć „w Polsce, czyli nigdzie". Spełni się podtytuł „Króla Ubu". Media próbują zagadać ten nieuchronny wniosek zgiełkiem parodniowych sensacji. Młodzi ludzie, a szczególnie te setki tysięcy emigrantów, którzy wybrali już inne, lepiej rządzone i urządzone kraje, nie wierzą w to, że w Polsce może być lepiej. Że to, co wykracza poza rodzinę lub wspólnotę zadań i pasji niewielkiej grupy, może być sensownie, a nie przypadkowo urządzoną przestrzenią publiczną. Organizacje pozarządowe, skądinąd nieliczne, zepchnięte są na margines niszowych rodzajów aktywności. Centrum zajmują rywalizujące partie coraz bardziej odległe od jakiejkolwiek etyki walki, nie mówiąc o estetyce.

Trwa w Polsce niekończący się spór, czy to władza tak kształtuje społeczne odruchy i reakcje czy też politycy są po prostu demokratyczną emanacją przeciętnych obywateli, którzy – jacy są – każdy widzi. Pytanie to można też odwrócić. Czy Polaków takich, jacy są, z inicjatywą, inteligencją, nie stać na lepszą władzę? Spróbuję też odpowiedzieć na następne pytanie. Na ile dramaty i katastrofy III RP są obrazem chorej, także w wymiarze codziennym, relacji obywatel – władza, marnej lub żadnej wizji państwa i społeczeństwa? I wreszcie trzecie pytanie, chyba najważniejsze. Czy Europa i świat nie uciekną nam, jeśli polityków nie stać na odwagę wprowadzenia w życie wniosków z debaty, która właśnie trwa?

Pozostało jeszcze 88% artykułu
Plus Minus
Chińskie marzenie
Plus Minus
Jarosław Flis: Byłoby dobrze, żeby błędy wyborcze nie napędzały paranoi
Plus Minus
„Aniela” na Netlfiksie. Libki kontra dziewczyny z Pragi
Plus Minus
„Jak wytresować smoka” to wierna kopia animacji sprzed 15 lat
Materiał Promocyjny
Firmy, które zmieniły polską branżę budowlaną. 35 lat VELUX Polska
gra
„Byczy Baron” to nowa, bycza wersja bardzo dobrej gry – „6. bierze!”