Za progiem naszego domu, wychodząc z firmy czy restauracji, zatrzymując samochód w przypadkowym miejscu, stykamy się natychmiast z bylejakością. To, co jest naszą przestrzenią publiczną, co wspólne – społecznie, prawnie, politycznie – jest, i to dotkliwie, byle jakie. Gdy wracamy z Zachodu, Północy lub Południa, natychmiast na tle pięknych polskich krajobrazów górskich czy morskich, równin czy pagórków i jezior widzimy, jak marnie urządzamy nasz kraj. Rosnąca zamożność przydaje niewiele wspólnego piękna, częściej współtworzy chaos. Dla najbogatszych Polaków nasz kraj jest miejscem robienia świetnych interesów, dla klasy średniej – dobrego zarabiania na coraz lepszy byt. Ale prawdziwe, piękne życie jest gdzie indziej: zamożniejsi emigrują od tej bylejakości, kiedy tylko mogą. Nawet ci biedniejsi, choć zasobniejsi niż w PRL, mijając granicę, odczuwają to uderzenie tępej brzydoty po każdym powrocie do kraju.
Oto nasz wielki narodowy problem. Pojawia się on na każdym kroku. Jeśli zgodzimy się na to byle jak, będziemy żyć „w Polsce, czyli nigdzie". Spełni się podtytuł „Króla Ubu". Media próbują zagadać ten nieuchronny wniosek zgiełkiem parodniowych sensacji. Młodzi ludzie, a szczególnie te setki tysięcy emigrantów, którzy wybrali już inne, lepiej rządzone i urządzone kraje, nie wierzą w to, że w Polsce może być lepiej. Że to, co wykracza poza rodzinę lub wspólnotę zadań i pasji niewielkiej grupy, może być sensownie, a nie przypadkowo urządzoną przestrzenią publiczną. Organizacje pozarządowe, skądinąd nieliczne, zepchnięte są na margines niszowych rodzajów aktywności. Centrum zajmują rywalizujące partie coraz bardziej odległe od jakiejkolwiek etyki walki, nie mówiąc o estetyce.
Trwa w Polsce niekończący się spór, czy to władza tak kształtuje społeczne odruchy i reakcje czy też politycy są po prostu demokratyczną emanacją przeciętnych obywateli, którzy – jacy są – każdy widzi. Pytanie to można też odwrócić. Czy Polaków takich, jacy są, z inicjatywą, inteligencją, nie stać na lepszą władzę? Spróbuję też odpowiedzieć na następne pytanie. Na ile dramaty i katastrofy III RP są obrazem chorej, także w wymiarze codziennym, relacji obywatel – władza, marnej lub żadnej wizji państwa i społeczeństwa? I wreszcie trzecie pytanie, chyba najważniejsze. Czy Europa i świat nie uciekną nam, jeśli polityków nie stać na odwagę wprowadzenia w życie wniosków z debaty, która właśnie trwa?
I
Tak, bywamy niepoważni i sami ściągamy tym na siebie gniew bogów czy historii. Wiadomo, że w Polsce wszystko robi się na ostatnią chwilę. Grzeszymy niepunktualnością, nie czujemy odpowiedzialności za każdy dzień, miesiąc, rok. Przypomnijmy Mickiewicza: „szlachta na koń wsiędzie, ja z synowcem na czele i jakoś to będzie". Nie podejmujemy prawdziwego polskiego sporu o odpowiedzialność za siebie i innych. Nie moralną, nie historyczną. Zwykłą. Być odpowiedzialnym i polegać na kimś to dwie strony tego samego medalu. Nie musieć sprawdzać innych, bo każdy sam siebie sprawdza dwa razy. Zaczyna się to bardzo wcześnie. Gdy polska matka próbuje upilnować swoje dziecko, czy wzięło coś przeciwdeszczowego, ono odpowiada: „Nie będzie padać". Angielska mówi w takim przypadku: „Twoja sprawa. Zmokniesz, to się przekonasz". Gdy rodzice się skarżą na zbyt trudne matury – ten egzamin dojrzałości, nie myślą, czego życie wymaga od ich dzieci później? Niech się nacieszą wolnością. Pytanie: od czego?
To co publiczne i to co prywatne, a szczególnie styk obu domen jest rozmyty, jak granice naszych dróg i ulic. Polska jest bezpańska. Obrazują to ulice przechodzące w chwasty trawników, zapadające się krawężniki i krzywe chodniki. I ten asfalt dróg wciąż zbyt swobodnie rozlewający się w zarośnięte krzakami pobocza. Poza granicami prywatności mieszkań i domów wszystko co publiczne jest nieostre.
Każdy, kto w Polsce musiał zrealizować jakiś projekt, a nie tylko pisać o nim, być jego rzecznikiem czy reklamować go, wie, na czym polegają prawdziwe trudności. Statystyczny Polak nie znosi rutynowych czynności. Chyba że są to imprezy, celebry czy narady, z których można wyjść do kuluarów w świat mniej formalny. Lubi takie podziały kompetencji, które rozmywają odpowiedzialność za całość. Ta ciąży wyłącznie na szefie. Jesteśmy znani z twórczego indywidualizmu, lekceważenia dyscypliny i złej, czasem fatalnej, pracy zespołowej. Chyba że ktoś inny stworzył ramy naszego działania. Obca korporacja lub my sami znaleźliśmy się poza granicami kraju i weszliśmy do zespołu już sformowanego, mającego lidera.
Inny odruch mentalny: gdy dzieje się w naszym kraju coś złego, niebezpiecznego, marnotrawnego czy absurdalnego, panuje zmowa milczenia tych, którzy powinni reagować. Urzędnicy solidarnie uprawiają proceder powoływania się na procedury urzędowe. Oportunizm wygrywa z niezależnością, brzydota z pięknem, bałagan z dyscypliną, nonsens z rozsądkiem. Gdy tylko ci niżej ostrzegają tych wyżej, aby zapobiec absurdowi, dramatowi lub katastrofie, zaczyna się procedowanie. Cele giną we mgle. Hierarchia kompetencji zmienia się w hierarchię niekompetencji. To nie prawo, to obyczaj, system, odruch. W administracji szefowie uczą tego podwładnych, a ci podwładni następnych szefów. Cóż to za pociecha, że III RP przejęła to po PRL?