Po bankructwie banku Lehman Brothers w 2008 roku rozpisywano się o krachu kapitalizmu na Wall Street i uzasadniającej go teorii neoliberalnej. Nie ujawniając oczywiście, co to takiego jest ów neoliberalizm. W domyśle musiało to być coś bardzo złego, skoro doprowadziło do kryzysu finansowego cały świat. Próbowałem wówczas oponować – między innym na łamach „Rzeczpospolitej". Bez większego skutku. Furorę robiła swoimi wykładami Naomi Klein, która „demaskowała" „doktrynę szoku" Miltona Friedmana w sposób podobny do tego, w jaki Jerzy Urban w latach 80. „demaskował" „elementy antysocjalistyczne". Nie powiem więc – troszkę się ucieszyłem z bankructwa rządzonej od lat przez socjalistów Grecji, bo pomyślałem, że nie będzie można napisać, iż tam też bankrutuje kapitalizm. Ale się myliłem. Otóż przeczytałem, że Grecja bankrutuje z powodu... neoliberałów, którzy nie chcą jej już więcej pożyczać na finansowanie „zdobyczy socjalnych"!!!
Owszem, bankierzy zrobili głupio, pożyczając Grecji tyle, ile pożyczyli. I zdecydowanie za późno się opamiętali. Tyle tylko, że dzisiejsi bankierzy – i ci z upadłego Lehman Brothers, i ci z banków pożyczających Grecji – nie mają nic wspólnego ani z klasycznym kapitalizmem, ani z liberalizmem (bez względu na to, czy z przedrostkiem „neo" czy bez).
Spekulacja to nie rynek
Żeby łatwiej móc atakować, przeciwnicy wolnego rynku nazywają jego mianem istniejący obecnie system bankowo-finansowy z nadmierną ilością wyemitowanych przez rządy i banki pieniędzy. Taki „kapitalizm" i „wolny rynek" łatwo jest krytykować i trudno go bronić. Głównie dlatego, że niewiele ma on wspólnego z kapitalizmem i wolnym rynkiem. Rynek to prawo podaży i popytu! Mówić o „rynku finansowym" to tak, jakby mówić o sprawiedliwości „społecznej" lub demokracji „socjalistycznej". Jednak „rynki finansowe" działają tak, jakby istniały tylko one. Ogon zaczął machać psem.
Od sprzedawania i kupowania dolarów, euro, franków, jenów czy akcji na giełdach nie rośnie dochód narodowy. Mogą na tym zarobić – nie bójmy się tego słowa – spekulanci. Bo zabawy na rynkach finansowych to dziś spekulacja w czystej postaci. Spekulacja jak najbardziej potrzebna, w której nie ma nic złego, która jednak nie może być synonimem rynku i gospodarki. Czy się to komuś podoba czy nie, ludzi od zarania motywowały do działania: głód, pragnienie i popęd seksualny. To właśnie one sprawiały, że wychodzili z jaskiń i „szli do pracy" – polować, łowić, zbierać.
Były wówczas dwa źródła bogactwa: zasoby naturalne i praca. Nie było jeszcze żadnego kapitału, który miał ułatwiać inwestycje i rozwój gospodarczy. Bo kapitał nie rośnie na drzewach. Bierze się z wcześniejszych oszczędności. A oszczędności są możliwe dopiero wówczas, gdy pojawiają się nadwyżki. Kapitał powstał na skutek zwiększenia innowacyjności pracy, dzięki czemu możliwe było wytworzenie nadwyżek, których ludzie nie przejadali i nie przepijali na bieżąco. Podstawą coraz efektywniejszego wykorzystania zasobów ziemi i tworzenia nadwyżek była praca. W pewnym momencie naszej historii największe i najodważniejsze w grupie „osiłki" (siła i odwaga to też jest „zasób" ekonomiczny) zostały wyposażone w drzewce, na których jakiejś podłej postury osobnik, ale za to z głową pełną pomysłów, osadził ociosany kamień, i poszli polować na mamuty. Nikt nie finansował produkcji ich nowej broni, dzięki której zwiększył się „dochód jaskiniowy" (bo jeszcze nie „narodowy"). Jak pisał George Gilder, choć bogactwo ucieleśnia się w rzeczach, jest wytwarzane przez umysł. „Majątek może topnieć, lecz umysł i wola potrafią momentalnie błysnąć przed niezdecydowanym tłumem, rozpalić niebo swoimi wizjami i spowodować ich wcielenie w krzem i cement zanim zgromadzą się konkurenci. Najlepsze, najbardziej władcze, najbardziej oryginalne i najbardziej giętkie umysły stanowią najtrwalsze złoto". Jedynie fizyczna strona naszego bogactwa ma charakter skończony. Jego metafizyczne źródła – wyobraźnia i twórczość – są nieskończone. To wyobraźnia podsunęła komuś pomysł osadzenia kamienia na drzewcu, a wiara w sukces pozwoliła ludziom z takim narzędziem polować na mamuty. A jak już się najedli i nakarmili oczekujące na ich powrót z polowania kobiety, mogli liczyć na zaspokojenie trzeciej ze swych podstawowych potrzeb. Dzięki temu rodziły się dzieci, które były swoistą polisą ubezpieczeniową dla swoich rodziców na starość. To one miały przynosić w przyszłości do jaskiń upolowane mamuty, żeby się mogli najeść i ci, którzy już nie będą mogli sami polować. A ich „wnuki" (albo raczej prapraprawnuki), zamiast koczować i tylko polować, nauczyły się siać i zbierać. Mechanizm rozwoju gospodarczego jest więc prosty jak konstrukcja koła – które pewnie wymyślono, żeby łatwiej było upolowanego mamuta przetransportować do jaskini.
Manna nie spada z nieba
W pewnym momencie pojawili się jednak „czarodzieje". Zaczęli udawać, że potrafią wywołać deszcz. Miał to być deszcz dobrobytu. Tak jak afrykańscy plemienni czarnoksiężnicy używali różnych zaklęć niezrozumiałych dla współplemieńców, tak dzisiejsi makroekonomiści też używają niezwykle skomplikowanych słów dla opisu bardzo prostych spraw. A deszcz od zaklęć nie chce padać.