Gwiazdowski: interwencja państwa nie uratuje przed kryzysem

W Grecji bankrutuje to samo, co doprowadziło do bankructwa Lehman Brothers – teoria ekonomiczna oparta na przekonaniu, że interwencja rządu zapewni trwały wzrost gospodarczy

Publikacja: 03.09.2011 01:01

Gwiazdowski: interwencja państwa nie uratuje przed kryzysem

Foto: Rzeczpospolita, Janusz Kapusta JK Janusz Kapusta

Po bankructwie banku Lehman Brothers w 2008 roku rozpisywano się o krachu kapitalizmu na Wall Street i uzasadniającej go teorii neoliberalnej. Nie ujawniając oczywiście, co to takiego jest ów neoliberalizm. W domyśle musiało to być coś bardzo złego, skoro doprowadziło do kryzysu finansowego cały świat. Próbowałem wówczas oponować – między innym na łamach „Rzeczpospolitej". Bez większego skutku. Furorę robiła swoimi wykładami Naomi Klein, która „demaskowała" „doktrynę szoku" Miltona Friedmana w sposób podobny do tego, w jaki Jerzy Urban w latach 80. „demaskował" „elementy antysocjalistyczne". Nie powiem więc – troszkę się ucieszyłem z bankructwa rządzonej od lat przez socjalistów Grecji, bo pomyślałem, że nie będzie można napisać, iż tam też bankrutuje kapitalizm. Ale się myliłem. Otóż przeczytałem, że Grecja bankrutuje z powodu... neoliberałów, którzy nie chcą jej już więcej pożyczać na finansowanie „zdobyczy socjalnych"!!!

Owszem, bankierzy zrobili głupio, pożyczając Grecji tyle, ile pożyczyli. I zdecydowanie za późno się opamiętali. Tyle tylko, że dzisiejsi bankierzy – i ci z upadłego Lehman Brothers, i ci z banków pożyczających Grecji – nie mają nic wspólnego ani z klasycznym kapitalizmem, ani z liberalizmem (bez względu na to, czy z przedrostkiem „neo" czy bez).

Spekulacja to nie rynek

Żeby łatwiej móc atakować, przeciwnicy wolnego rynku nazywają jego mianem istniejący obecnie system bankowo-finansowy z nadmierną ilością wyemitowanych przez rządy i banki pieniędzy. Taki „kapitalizm" i „wolny rynek" łatwo jest krytykować i trudno go bronić. Głównie dlatego, że niewiele ma on wspólnego z kapitalizmem i wolnym rynkiem. Rynek to prawo podaży i popytu! Mówić o „rynku finansowym" to tak, jakby mówić o sprawiedliwości „społecznej" lub demokracji „socjalistycznej". Jednak „rynki finansowe" działają tak, jakby istniały tylko one. Ogon zaczął machać psem.

Od sprzedawania i kupowania dolarów, euro, franków, jenów czy akcji na giełdach nie rośnie dochód narodowy. Mogą na tym zarobić – nie bójmy się tego słowa – spekulanci. Bo zabawy na rynkach finansowych to dziś spekulacja w czystej postaci. Spekulacja jak najbardziej potrzebna, w której nie ma nic złego, która jednak nie może być synonimem rynku i gospodarki. Czy się to komuś podoba czy nie, ludzi od zarania motywowały do działania: głód, pragnienie i popęd seksualny. To właśnie one sprawiały, że wychodzili z jaskiń i „szli do pracy" – polować, łowić, zbierać.

Były wówczas dwa źródła bogactwa: zasoby naturalne i praca. Nie było jeszcze żadnego kapitału, który miał ułatwiać inwestycje i rozwój gospodarczy. Bo kapitał nie rośnie na drzewach. Bierze się z wcześniejszych oszczędności. A oszczędności są możliwe dopiero wówczas, gdy pojawiają się nadwyżki. Kapitał powstał na skutek zwiększenia innowacyjności pracy, dzięki czemu możliwe było wytworzenie nadwyżek, których ludzie nie przejadali i nie przepijali na bieżąco. Podstawą coraz efektywniejszego wykorzystania zasobów ziemi i tworzenia nadwyżek była praca. W pewnym momencie naszej historii największe i najodważniejsze w grupie „osiłki" (siła i odwaga to też jest „zasób" ekonomiczny) zostały wyposażone w drzewce, na których jakiejś podłej postury osobnik, ale za to z głową pełną pomysłów, osadził ociosany kamień, i poszli polować na mamuty. Nikt nie finansował produkcji ich nowej broni, dzięki której zwiększył się „dochód jaskiniowy" (bo jeszcze nie „narodowy"). Jak pisał George Gilder, choć bogactwo ucieleśnia się w rzeczach, jest wytwarzane przez umysł. „Majątek może topnieć, lecz umysł i wola potrafią momentalnie błysnąć przed niezdecydowanym tłumem, rozpalić niebo swoimi wizjami i spowodować ich wcielenie w krzem i cement zanim zgromadzą się konkurenci. Najlepsze, najbardziej władcze, najbardziej oryginalne i najbardziej giętkie umysły stanowią najtrwalsze złoto". Jedynie fizyczna strona naszego bogactwa ma charakter skończony. Jego metafizyczne źródła – wyobraźnia i twórczość – są nieskończone. To wyobraźnia podsunęła komuś pomysł osadzenia kamienia na drzewcu, a wiara w sukces pozwoliła ludziom z takim narzędziem polować na mamuty. A jak już się najedli i nakarmili oczekujące na ich powrót z polowania kobiety, mogli liczyć na zaspokojenie trzeciej ze swych podstawowych potrzeb. Dzięki temu rodziły się dzieci, które były swoistą polisą ubezpieczeniową dla swoich rodziców na starość. To one miały przynosić w przyszłości do jaskiń upolowane mamuty, żeby się mogli najeść i ci, którzy już nie będą mogli sami polować. A ich „wnuki" (albo raczej prapraprawnuki), zamiast koczować i tylko polować, nauczyły się siać i zbierać. Mechanizm rozwoju gospodarczego jest więc prosty jak konstrukcja koła – które pewnie wymyślono, żeby łatwiej było upolowanego mamuta przetransportować do jaskini.

Manna nie spada z nieba

W pewnym momencie pojawili się jednak „czarodzieje". Zaczęli udawać, że potrafią wywołać deszcz. Miał to być deszcz dobrobytu. Tak jak afrykańscy plemienni czarnoksiężnicy używali różnych zaklęć niezrozumiałych dla współplemieńców, tak dzisiejsi makroekonomiści też używają niezwykle skomplikowanych słów dla opisu bardzo prostych spraw. A deszcz od zaklęć nie chce padać.

W Grecji bankrutuje to samo, co doprowadziło do bankructwa Lehman Brothers – teoria ekonomiczna oparta na przekonaniu, że możliwy jest do osiągnięcia trwały i szybki wzrost gospodarczy przy użyciu interwencyjnej polityki rządu. Jej instrumentem z jednej strony miał być papierowy pieniądz, którego ilością można dowolnie manipulować przy pomocy mennicy i banków dla ożywienia popytu (co wyeliminuje cykliczne kryzysy nadprodukcji), a z drugiej – progresywne podatki dochodowe, dzięki którym następuje redystrybucja dochodu narodowego od bogatszych do biedniejszych, zapewniając spokój społeczny, zagrożony przez cykliczne kryzysy nadprodukcji w gospodarce wolnorynkowej opartej na własności prywatnej.

Zdaniem Karola Marksa żadne reformy nie były w stanie wyeliminować zasadniczych wad kapitalizmu. Jedynie rewolucja proletariacka mogła stworzyć warunki do sprawiedliwego rozwoju i wyeliminować zjawiska kryzysowe. Trzeba złośliwie przyznać, że Marks miał rację. W realnym socjalizmie kryzys nadprodukcji rzeczywiście się nigdy nie zdarzył. Lekarstwem na strach przed marksizmem i bolszewikami, które miało chronić „burżuazję" przed „proletariatem", stała się teoria Johna Keynesa. Co ciekawe, zgadzał się on całkowicie z Marksem, że problemem wolnego rynku jest nadprodukcja. Jej skutkom chciał jednak zapobiegać inaczej – nie przez uspołecznienie własności, tylko przez ożywianie popytu za pomocy interwencyjnych działań państwa. Ten cud dobrobytu mieli zapewnić wybierani demokratycznie politycy i mianowani przez nich urzędnicy.

Ale – jak powiada najpopularniejsze z praw Murphy'ego – „jak coś może pójść źle, to na pewno pójdzie". I poszło. Dziś „charyzmatyczni" politycy to głównie płomienni mówcy, niektórzy – jak powiedział premier Włoch o prezydencie USA – „nawet ładnie opaleni", którzy w czasach tradycyjnego kapitalizmu mogliby znaleźć pracę co najwyżej w jakimś teatrze objazdowym. A mianowani przez nich urzędnicy, gdyby nie te nominacje od polityków, znaleźliby się pewnie w gronie tych, którym trzeba pomagać, bo przecież nic konkretnego nie potrafią robić.

Wszyscy jakoś zapomnieli, że to „roczna praca każdego narodu jest funduszem, który zaopatruje go we wszystkie rzeczy konieczne i przydatne w życiu", a jego wysokość „zależy od umiejętności, sprawności i znawstwa, z jakim swą pracę zazwyczaj wykonywa, i od stosunku liczby tych, którzy pracują użytecznie, do liczby tych, którzy tego nie czynią" – jak pisał Adam Smith. Ale to było ponad 200 lat temu. Ten właśnie argument, że nie możemy się „cofnąć" w ekonomii do połowy XVIII wieku, pozwalał przez ostatnie lata przedstawicielom „rynków finansowych" ramię w ramię z przedstawicielami „alterglobalistów" i innych komunistów dyskredytować poglądy zarówno klasycznej szkoły manchesterskiej, jak i austriackiej (choć to już była połowa XX wieku) i pompować kolejne wirtualne bańki spekulacyjne w imię teorii, że wszystko można wyprodukować, pod warunkiem, że ktoś to kupi. Trzeba więc tylko dać ludziom odpowiednią ilość gotówki. Problem polega jednak na tym, że w dłuższej perspektywie w „realu" siła naszego popytu wynosi tyle, ile wartość dóbr lub usług przez nas dostarczonych na rynek. Wartość naszej pracy możemy wymienić za pomocą pieniądza na różne dobra lub usługi wytwarzane przez innych o takiej samej wartości co nasze. Ostatni raz manna sama spadała z nieba, gdy naród wybrany uciekał z niewoli egipskiej. Później zawsze trzeba ją było wyprodukować.

Ale coraz mniej jest osób, które „ze sprawnością i znawstwem" coś produkują, a coraz więcej tych, którzy nie tylko tego nie czynią (bezrobotni), ale i innym w tym przeszkadzają (biurokraci). Nawet bankierzy, którzy onegdaj „ze sprawnością i znawstwem" wykonywali trudną pracę oceny ryzyka zaangażowania kapitału w różne przedsięwzięcia, dzięki któremu rozwój gospodarczy mógł być szybszy, zajmują się dziś głównie „wypłukiwaniem złota z powietrza". Banki centralne emitują pieniądze, które trafiają na rynki finansowe na 1 – 2 procent, aby rządy mogły pożyczyć od nich te same pieniądze na 3 – 6 procent. Istny nonsens. Ale gdy już rządy zaczęły sprzedawać bankom swoje obligacje, to spirala szybko zaczęła się nakręcać. Obligacje, mające najwyższą wiarygodność w aktywach banków, były świetną podstawą emitowania przez nie pieniądza bankowego – czyli udzielania kolejnych kredytów. Najchętniej rządom – bo to było najbezpieczniejsze. Nie trzeba było wyceniać ryzyka, oceniać projektów biznesowych. Przedsiębiorca, kiedy się stara o kredyt, musi wykazać, na co go potrzebuje, i dać jakieś zabezpieczenie, że spłaci. Rządy mogły brać kredyty na byle co, a zabezpieczeniem było ich słowo, że spłacą – to znaczy, że ściągną od podatników, żeby spłacić.

Przy okazji banki pożyczały też ludziom. W państwie dobrobytu każdy ma przecież prawo do „taniego kredytu" – jak powiedział kiedyś Bill Clinton. A kiedy się ma „tani kredyt" – nawet gdy się nie ma zdolności kredytowej – to życie wydaje się o wiele piękniejsze. Do czasu. Długi mają bowiem to do siebie, że kiedyś trzeba je spłacić. Rządy wielu państw uważały jednak, że one nigdy nie będą miały tego problemu, bo zawsze będą mogły zaciągnąć nowe długi na spłatę starych. Obiecywały więc wyborcom przysłowiowe gruszki na wierzbie. Ale gruszki na wierzbach jakoś rosnąć nie chciały, zatem ogłaszano, że to wina niedostatecznej ilości pieniędzy przeznaczonych na te „eksperymenty sadownicze".

Łatwiej donosić, niż pracować

Z lubością powtarzam obliczenia Friedmana, że pod koniec lat 70. ubiegłego wieku, gdy przyjmowano, że granicę ubóstwa dla czteroosobowej rodziny żyjącej w mieście stanowi roczny dochód w wysokości 7 tysięcy USD, poniżej tej granicy znajdowało się około 25 milionów osób. Mimo że łączne wydatki państwa na pomoc społeczną kształtowały się na poziomie prawie 90 miliardów USD rocznie. Teoretycznie oznaczało to 3,5 tysiąca USD na każdego Amerykanina żyjącego poniżej progu ubóstwa, a więc 14 tysięcy USD na czteroosobową rodzinę, czyli dwukrotnie więcej od poziomu ubóstwa. Dlaczego zatem zjawisko to nie zostało całkowicie wyeliminowane? „Gdyby wszystkie te środki szły do biednych, biednych by już nie było" – twierdził Friedman.

Celu zrealizować się nie udało, więc na jego realizację zaciągano nowe długi. Panowało przeświadczenie, że część z nich spłacą nasze dzieci i wnuki, których będzie więcej niż nas i które będą wydajniej pracowały. Ale się okazało, że dzieci, które mają spłacać nasze długi, nie będzie więcej, tylko mniej. A długi urosły do takiego poziomu, że nowe kredyty wystarczą – i to z trudem – na spłatę odsetek od starych kredytów. Trzeba było powiedzieć w końcu wyborcom, że kasy nie ma. Pierwsza – jak na kolebkę kultury europejskiej przystało – zrobiła to Grecja. Wyborcy się zdenerwowali. Spalili trochę samochodów w Atenach, ale socjalistyczny rząd, który im gruszki obiecywał, przetrwał. Jerzy Urban stwierdził kiedyś, że „rząd się sam wyżywi". I pod tym względem miał rację. Ben Bernanke przez trzy ostatnie lata żywił kolegów bankierów (i przy okazji rząd amerykański) drukowanymi przez Fed dolarami, a Jean-Claude Trichet – euro. Ale, jak pamiętamy, król Midas miał nieograniczony dostęp do złota, a bardzo źle skończył. Albowiem „nie pieniądz, ale tylko reprezentowane przezeń dobra stanowią dochód jednostki albo społeczeństwa". To znowu Adam Smith.

Choć to z pracy bierze się dochód, jest ona opodatkowana jak wódka. Łącznie PIT od wynagrodzeń oraz wszystkie składki ubezpieczeniowe dochodziły w minionych latach do 80 procent wynagrodzenia netto. Dziś jest niewiele lepiej. Za to zyski kapitałowe przez lata były w ogóle zwolnione z opodatkowania, a teraz są opodatkowane stawką 19 procent. Podatek od wynagrodzeń za donosy wynosi 20 procent, a od wygranych w grach losowych 10 procent. Bardziej więc opłaca się „hazardować" lub donosić, niż pracować.

Ale takie opodatkowanie pracy sprawia, że jest ona za droga dla wielu przedsiębiorców, którzy dopiero rozpoczęli swoją działalność. Więc nie zatrudniają pracowników – przynajmniej legalnie. Alternatywą dla pracy na czarno nie jest praca legalna, tylko brak pracy w ogóle. Bo praca jest w rachunku przedsiębiorcy takim samym kosztem jak prąd, czynsz czy rata leasingowa. Przeszkadzają im też przepisy prawa pracy. Jeśli mają zatrudniać, gdy jest dobrze – to muszą móc zwalniać, gdy jest źle. I oczywiście nie mogą mitrężyć tyle czasu w urzędach jak obecnie. W każdym równaniu ekonomicznym jedna zmienna jest niezmienna – 24h. Doba nie chce mieć więcej godzin. Im więcej czasu przedsiębiorca spędza na wypełnianiu obowiązków biurokratycznych, tym mniej go ma na wartościowe działania przynoszące dochód jemu i całej gospodarce.

Tymczasem według danych GUS tylko w 2010 roku przybyło ponad 12 tysięcy urzędników administracji publicznej. W latach 2007 – 2010 ich zatrudnienie wzrosło łącznie o ponad 60 tysięcy, czyli aż o 16 procent. Żeby oni jeszcze brali pensje i nic nie robili. Ale oni, niestety, muszą mieć co robić. W efekcie, aby uzyskać pozwolenie na budowę, przedsiębiorca musi przebrnąć przez 32 procedury. Wypełnienie każdej z nich trwa średnio dziesięć dni! Na rozliczenie wszystkich zobowiązań podatkowych potrzeba średnio 14 dni i nocy! I to jest niby ten „wolny rynek"???

Jak w tych warunkach ma powstawać dochód narodowy? Z badań OECD wynika, że zmiana uciążliwych procedur mogłaby się przyczynić do wzrostu polskiego PKB o 14 procent w ciągu dziesięciu lat! Choć nikt nie zarzyna kury znoszącej złote jaja, to nienawiść nic nieumiejących polityków i urzędników do potrafiących się zatroszczyć o siebie i swoje rodziny przedsiębiorców musi być ogromna, skoro od lat tę kurę pomału zarzynają.

Sami siebie pilnują

Drugim usprawiedliwieniem fiaska socjalistycznych eksperymentów, poza zbyt małą rzekomo ilością wydanych pieniędzy, jest zawsze zbyt słaby nadzór nad rynkiem instytucji państwowych. Znów – podobnie jak w komunizmie – teoria była świetna, ale dochodziło do „błędów i wypaczeń" w jej realizacji.

A kto i jak miałby sprawować nadzór nad rynkami finansowymi? Ci sami, którzy nie potrafili zrobić tego wcześniej? Może jakiś bankier, który właśnie został premierem lub ministrem, ma kontrolować byłego premiera czy ministra, który został bankierem? Paul Poulson zanim jako sekretarz skarbu przeprowadził plan drukowania pierwszych 700 mld USD na ratowanie między innymi banku Goldman Sachs, był prezesem Goldman Sachs.

Wszystkim zwolennikom zwiększania państwowych regulacji nad rynkiem gorąco polecam książkę Harry'ego Markopolosa („No One Would Listen: A True Financial Thriller"), który opisuje, jak przez dziewięć lat próbował przekonać amerykańską Komisję Papierów Wartościowych i Giełd, że Bernie Madoff buduje zwyczajną piramidę finansową. Urzędnicy byli informowani, co się dzieje, i mieli możliwości działania. Nie działali. Dlaczego? Nic nie byli w stanie zrozumieć. Dlaczego? Gdyby urzędnicy potrafili coś zrozumieć, to nie zostaliby urzędnikami!

Nieodżałowany Stefan Kisielewski, prześmiewając się kiedyś z kolejnego kryzysu socjalizmu, pisał, że to nie kryzys, tylko rezultat. Gdyby na Saharze ustanowić socjalizm, to zabrakłoby piasku. Zły stan gospodarki socjalistycznej nie był więc żadnym jej kryzysem, tylko rezultatem wprowadzenia gospodarki planowej, w której nie obowiązywało podstawowe prawo podaży i popytu odwzorowywane ceną towarów i usług wyrażoną w pieniądzu. Dziś, słysząc o kryzysie na światowych rynkach finansowych, chciałoby się zacytować Kisiela i powiedzieć: to nie kryzys, to rezultat. Rezultat działania wbrew rynkowi i wbrew naturze. Bo prawa rynku są tak samo nieuchronne, jak prawa grawitacji. Można wywołać stan lewitacji, na przykład przy pomocy ciśnienia powietrza, fal ultradźwiękowych, laserów, pola magnetycznego czy po prostu trików iluzjonistycznych, ale tylko na jakiś czas. Potem następuje upadek. Ratunkiem dla upadających dziś państw dobrobytu nie jest więcej interwencjonizmu, tylko więcej wolności. Podobnie jak było wtedy, gdy upadał feudalizm. A feudalizm upadł, choć chłopi feudalni płacili swoim panom o wiele niższe podatki, niż my płacimy dziś.

Robert Gwiazdowski jest adwokatem, profesorem Uczelni Łazarskiego, prezydentem Centrum im. Adama Smitha

Po bankructwie banku Lehman Brothers w 2008 roku rozpisywano się o krachu kapitalizmu na Wall Street i uzasadniającej go teorii neoliberalnej. Nie ujawniając oczywiście, co to takiego jest ów neoliberalizm. W domyśle musiało to być coś bardzo złego, skoro doprowadziło do kryzysu finansowego cały świat. Próbowałem wówczas oponować – między innym na łamach „Rzeczpospolitej". Bez większego skutku. Furorę robiła swoimi wykładami Naomi Klein, która „demaskowała" „doktrynę szoku" Miltona Friedmana w sposób podobny do tego, w jaki Jerzy Urban w latach 80. „demaskował" „elementy antysocjalistyczne". Nie powiem więc – troszkę się ucieszyłem z bankructwa rządzonej od lat przez socjalistów Grecji, bo pomyślałem, że nie będzie można napisać, iż tam też bankrutuje kapitalizm. Ale się myliłem. Otóż przeczytałem, że Grecja bankrutuje z powodu... neoliberałów, którzy nie chcą jej już więcej pożyczać na finansowanie „zdobyczy socjalnych"!!!

Owszem, bankierzy zrobili głupio, pożyczając Grecji tyle, ile pożyczyli. I zdecydowanie za późno się opamiętali. Tyle tylko, że dzisiejsi bankierzy – i ci z upadłego Lehman Brothers, i ci z banków pożyczających Grecji – nie mają nic wspólnego ani z klasycznym kapitalizmem, ani z liberalizmem (bez względu na to, czy z przedrostkiem „neo" czy bez).

Pozostało 92% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy