Ma krótkie styki, przyznaje. Nie będzie za to przepraszać. Nie będzie się też zmieniać. Nie znosi ludzi, którzy się zmieniają, by zadowolić innych. Trzeba być wiernym swojej naturze. W naturze Fergusonów, stoczniowców z Glasgow, są krótkie styki. Ojciec też tak miał, że wszystko musiał z siebie wyrzucić od razu. A pradziadek, wielki mistrz masoński prowincji Govan, ten dopiero był furiatem. Genów nie oszukasz.
„Nie ma nic złego w traceniu panowania nad sobą. Jeśli tylko masz powód" – tłumaczy Alexander Chapman Ferguson, rocznik 1941, od 12 lat szlachcic z nadania królowej. On, czy był piłkarzem czy trenerem, zawsze jakiś powód miał. Nawet w dniu swojego ślubu zrobił piekło kierowcy, który zajął mu miejsce parkingowe. Gdy się dowiedział, że nie zagra w finale Pucharu Szkocji 1965 roku, wygłosił swojemu trenerowi z Dunfermline wykład przy całej drużynie, zaczynając od: „Ty gnoju...". Działaczy St. Mirren, jedynego klubu, który ośmielił się go zwolnić z trenerskiej posady, miesiącami ciągał po sądach. Procesował się też z właścicielami Manchesteru United, bo dali mu w prezencie konia wyścigowego wartego miliony, ale zarabiane przez niego pieniądze chcieli dzielić trochę inaczej niż Ferguson. Jako trener Aberdeen w przerwie pucharowego meczu w Rumunii tak się wściekł na piłkarzy, że uderzył dłonią w garnek z herbatą, z bólu wpadł w jeszcze większy szał i tacę pełną kubków rozbił o ścianę nad głową pomocnika Gordona Strachana. Aberdeen prowadziło wtedy 3:0, a on miał żal, że Strachan jest za bardzo zadowolony z siebie. Kilkanaście lat później podobne samozadowolenie na twarzy Davida Beckhama rozjuszy go do tego stopnia, że w najcenniejszą reklamowo twarz brytyjskiego futbolu kopnie leżącym na podłodze butem, rozcinając Beckhamowi łuk brwiowy. A lekarza poprosi: „Weź go, k..., pozszywaj".
Napastnik, ślusarz, socjalista
Z jednego z piłkarzy szydził kiedyś, że byłby w stanie rozpętać awanturę nawet w pustym domu. Ale jest dokładnie taki sam. Żadnej zniewagi nie zostawi bez odpłaty. Od kilku lat bojkotuje BBC w zemście za reportaż udowadniający, że jego syn Jason, pośrednik piłkarski, zarabiał na transferach przeprowadzanych przez ojca. Za każdy taki zbojkotowany pomeczowy wywiad klub płaci po 25 tysięcy funtów kary. Czyli prawie milion sezon w sezon. Ale nikt się nie ośmieli tego Fergusonowi wypomnieć. „Jestem w klubie osobą numer jeden i tylko tak może być. W chwili, gdy jakiś piłkarz uwierzy, że jest ważniejszy od trenera, klub jest martwy" – to jest jego wyznanie wiary.
Zdobywał mistrzostwa oraz puchary w Szkocji i w Anglii, prowadził reprezentację Szkocji na mundialu, wygrywał europejskie puchary z Aberdeen i Manchesterem United. Każdą szatnię, w której rządził, trzymał w strachu przed sobą. Tak, żeby piłkarzom robiło się sucho w gardle, gdy do niego pukają, i żeby włosy im się podnosiły, gdy klnąc jak furman, klaruje im w przerwie albo po meczu, jakie błędy popełnili. Indywidualnie, zawisając nad winowajcą, co szatnia United nazywa suszarką. Albo zbiorowo, jak po niedawnej klęsce 1: 6 w meczu derbowym z Manchesterem City – z „głośnymi sąsiadami", jak o nich mówi – gdy cała starszyzna drużyny usłyszała od niego: „Jesteście pier... idiotami".
Nie nazywa tego trudnym charakterem, tylko palącym pragnieniem zmieniania świata. David Elleray, sędzia piłkarski, którego Ferguson nieraz poniżał publicznie, a prywatnie był dla niego serdeczny, mówi, że z trenerem United jest jak z porządnymi ludźmi, którzy siadają za kierownicą i w jednej chwili zmieniają się w prostaków wiszących na klaksonie.
Ferguson też jest nie do zniesienia w okolicach meczu. Wtedy nawet gumę wydaje się żuć pogardliwie, z takim zacięciem, jakby od tego zależał wynik. Gdy mija stres, potrafi być czarujący. W domu całą władzę oddaje żonie Cathy, swojej miłości od pierwszego wejrzenia. Mają trzech synów. Poznali się, gdy Alex był jeszcze chłopakiem z doków Glasgow. Ona, jak wspomina w autobiografii „Managing My Life", „była piękna, uroczo się poruszała i miała fajną pupę". Była katoliczką, on protestantem, to w Glasgow bywało powodem wojen domowych. Ale nie w jego rodzinie. Ojciec też poślubił katoliczkę, katoliczką była babcia Aleksa, powierniczka z dzieciństwa. „Ciężko się w tej religii żyje, ale wspaniale umiera" – powiedziała mu przed śmiercią. Przez katolicyzm żony Ferguson miał jako piłkarz problemy w Glasgow Rangers, klubie protestantów. Potraktowano go tam jak śmiecia, choć kibicował Rangersom od dziecka, wychował się 200 jardów od ich stadionu. Nigdy im tego traktowania nie zapomniał.
Sam, tak jak ojciec, bardziej niż w jakąkolwiek religię wierzy w socjalizm. Był związkowcem już wtedy, gdy pracował w stoczni kilka lat jako ślusarz narzędziowy, potem tworzył związek zawodowy piłkarzy (był napastnikiem tak twardym, że rywale mówili, iż składa się z samych łokci, ale ponad 300 goli w karierze strzelił). Przyjaźni się z Tonym Blairem, o Margaret Thatcher mówi tylko źle. Jest w tym wszystkim trochę pozy. Jako najbardziej utytułowany brytyjski trener, rekordzista, jeśli chodzi o nieprzerwaną pracę w tak wielkim klubie jak Manchester United, Ferguson jest też twarzą piłkarskiego kapitalizmu bez sentymentów. Nie przeszkadzało mu, gdy w Premiership prawo silniejszego stawało się jedyną regułą, gdy płace piłkarzy i trenerów wystrzeliły w kosmos, ceny biletów też i z trybun wykurzano klasę robotniczą. Jego niechęć do Thatcher to bardziej żal za nieistniejącą już krainą dzieciństwa, za stoczniową dzielnicą Govan, gdzie było biednie, niebezpiecznie, ale swojsko i z honorem. Dlatego trochę się bał, co Govan powie na jego tytuł szlachecki nadany w nagrodę za pierwszą i do dziś jedyną w historii angielskiego futbolu potrójną koronę: mistrzostwo Anglii, Puchar Anglii i Liga Mistrzów zdobyte podczas jednego sezonu. Wszystko działo się w 1999 roku, finał Ligi Mistrzów Manchester wygrał 2:1, mimo że tuż przed końcem meczu przegrywał 0:1. To wtedy, niedługo po gwizdku, oszołomiony jeszcze Ferguson powiedział swoje słynne: „Nie wierzę. Nie wierzę. Futbol. Jasna cholera". Jak Govan mogłoby się o cokolwiek na niego gniewać?
Nie ma zmiłuj
Nie dał rady skończyć szkoły średniej, ale ma obsesję wiedzy. Jest uzależniony od qui-zów i wyścigów konnych, gra na pianinie, zaczytuje się biografiami, ma słabość do rodu Kennedych, chce wiedzieć wszystko o wojnie w Wietnamie, o historii Szkocji, o winach. Hugh McDonald, zaprzyjaźniony dziennikarz z „Herald Scotland", mówi o tej ostatniej pasji: – On nie tylko jest enofilem, ale wie nawet, co to słowo znaczy.