Serce mi zabiło żywiej nie tylko dlatego, że moja sympatia do niewielkiego i mówiącego niezrozumiałym językiem narodu naszych bratanków jest nieuleczalna i nieco irracjonalna. Także dlatego, że Węgrzy właśnie teraz wyjątkowo potrzebują wsparcia. Walczą bowiem o wspólną europejską sprawę. O utrzymanie niezależności od biurokratycznej machiny strasbursko-brukselskiej, o prawo do samodzielnego kształtowania zasad życia gospodarczego.
W odpowiedzi Bruksela rozpoczęła nagonkę na Węgry. To najlepszy przykład na to, jak w Unii traktuje się demokrację. Kiedy wygrywa nie ten co trzeba, zaraz zostaje przywołany do porządku. Nawet jeśli – jak na Węgrzech – nowe przepisy są kopiami tych, które stosuje się w innych krajach UE. Bo tak naprawę nie o przepisy chodzi, ale o politykę.
Nie pierwszy raz mamy taką sytuację – jeszcze gorzej potraktowano Austrię, gdy do rządu weszła partia Jörga Haidera. Wówczas kilkanaście państw UE zamroziło stosunki dyplomatyczne z Wiedniem. Eurokraci demonstrowali obrzydzenie do rządów Silvio Berlusconiego (choć silniej uderzyć we Włochy się bali) oraz braci Kaczyńskich (mniej i bardziej oficjalnych gróźb było co niemiara).
Co łączy polityków, których wymieniłem powyżej? Na pierwszy rzut oka – niewiele. Reprezentują różne, czasem sprzeczne tradycje ideowe i zupełnie różny styl uczestnictwa w życiu publicznym. Wszyscy jednak w swoich krajach są zaliczani do politycznej prawicy. To oznacza, że niejako z urzędu są zwalczani przez media i tzw. elity. A że międzynarodówka lewicowych elit jest sprawna, skuteczna, to bez problemu potrafi uruchomić te brukselskie mechanizmy, które są dla niej wygodne.
W odróżnieniu od międzynarodówki chadeckiej, choć przecież jej członkami są Angela Merkel i Nicolas Sarkozy (warto tu przypomnieć: polityk o węgierskich korzeniach). Wszyscy oni, wraz z Viktorem Orbanem i jego partią Fidesz, należą do Europejskiej Partii Ludowej. Tej samej, w której członkostwem i wpływami chlubi się Platforma Obywatelska.