Media, szczególnie stołeczne, przez parę tygodni gorączkowały się grupą squattersów zajmujących bezprawnie od 2004 roku pustostany przy ulicy Elbląskiej w Warszawie, a ostatnio okupujących w centrum budynek po dawnej przychodni. W obronę dzikich lokatorów zaangażowały się wysokonakładowe media, do rozwiązania sprawy zostali oddelegowani wiceprezydenci Warszawy i wszystko wskazuje na to, że ów „palący problem społeczny" zostanie w końcu rozwiązany w sposób kompromisowy. Władze stolicy zaproponują nową siedzibą „kolektywowi" z przychodni, który przeniesie się do niej, oczywiście pod warunkiem, że jego członkowie łaskawie zaakceptują warunki i lokalizację.
Kiedy czytałem relacje z kolejnych etapów negocjacji ze squattersami, przypomniała mi się historia kupców z placu Defilad, których te same władze Warszawy potraktowały zupełnie inaczej. Właścicieli sklepików miasto siłą wywlekło z blaszanej hali w centrum stolicy.
I bardzo słusznie. Mimo całej mojej sympatii do drobnego krajowego biznesu i ogromnej nieufności, na jaką zapracowała sobie obecna prezydent stolicy, w tej akurat sprawie racja była po jej stronie.
Mimo tego wspomnienia, szczerze mówiąc nie miałem wielkiej nadziei, że Hanna Gronkiewicz-Waltz okaże się nową Margaret Thatcher (w końcu ta pierwsza rozpędzała sklepikarzy, czego ta druga – córka sklepikarza – pewnie by nie uczyniła). Nie marzyłem, że stanie się warszawskim Rudolfem Giulianim (który skutecznie nauczył Nowy Jork szacunku dla prawa).
Zlecając podjęcie negocjacji z ową grupką przestępców – bo tak nazywać należy ludzi, którzy włamują się do cudzych domów – Gronkiewicz-Waltz po pierwsze, pokazała, że nie ma szacunku dla własności i dla porządku prawnego. Po drugie, udowodniła, że zaskakująco łatwo ulega naciskowi lewackiego lobby w mediach. Po trzecie, dała sygnał różnego typu subkulturom, że mogą bezkarnie łamać prawo. Oczywiście (patrz punkt drugi) pod warunkiem, że w ich obronie wystąpi „Gazeta Wyborcza", której pani prezydent chyba boi się najbardziej.
Thatcher potrafiła zamykać nierentowne kopalnie i być stanowcza wobec strajkujących związkowców, potrafiła też zlecić przymusowe karmienie głodujących w więzieniach terrorystów z IRA. Giuliani wzmocnił policję i pilnował, aby karać mieszkańców Nowego Jorku nawet za rzucenie papierka na chodnik. Nie wyobrażam sobie, żeby którekolwiek z nich uległo szantażowi grupki menelowatych lewaków, którzy włamują się do nieswoich mieszkań pod bałamutnym hasłem tworzenia „rzeczywistości prawdziwie demokratycznej".
Gronkiewicz-Waltz, kiedyś przedstawiająca się jako chrześcijańska konserwatystka, chętnie opowiadająca o swoim doświadczeniu religijnym, kandydująca na prezydenta RP jako przedstawicielka prawicy (w pewnym momencie popierali ją nawet tacy radykałowie, jak Jacek Kurski), dziś daje się bezwładnie nieść lewicowej fali politycznej poprawności.
Jaki będzie tego skutek? Oczywisty. Niezależnie od tego, ile akcji wspieranych przez wysokonakładowe gazety pani prezydent do końca kadencji zdąży jeszcze poprzeć, ile stadionów dla koncernów medialnych zdąży pobudować, do historii – w odróżnieniu od Thatcher i Giulianiego – przejdzie jako polityk bezbarwny. Lub raczej nie przejdzie wcale.