Na początku będzie trochę liczb. Liczby są zazwyczaj nudne. Ale czasami dają dużo do myślenia.
W kwietniu 2010 r. hiszpańskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych zamówiło sondaż dotyczący stosunku społeczeństwa do Żydów. Urzędnicy musieli mieć nietęgie miny, kiedy zobaczyli wyniki badań.
58 proc. ankietowanych uznało, że „Żydzi mają władzę, gdyż kontrolują gospodarkę i środki masowego przekazu". Wśród studentów uczelni wyższych ten odsetek sięgał 62 proc., a wśród osób „zainteresowanych polityką" – 70 proc. Ponad 60 proc. hiszpańskich studentów stwierdziło, że nie chciałoby się uczyć w jednej grupie z żydowskimi kolegami. 34 proc. badanych miało na temat Żydów „złe lub bardzo złe zdanie".
Pośród zwolenników skrajnej prawicy „wrogi stosunek" do narodu żydowskiego zadeklarowało 34 proc., ale wśród wyborców skrajnej lewicy – aż 37 proc. Co gorsza, skrajna prawica okazała więcej sympatii dla Żydów (4,9 pkt w skali 1 – 10) niż całe społeczeństwo (4,6).
Tylko 17 proc. tłumaczyło swój negatywny stosunek „konfliktem między Izraelem a Palestyńczykami". Blisko 30 proc. wskazało na inne czynniki: religię, obyczaje, styl życia.
Solidarność z męczennikami
Izraelscy socjolodzy nazywają to zjawisko nowym antysemityzmem.Za każdym razem, gdy na Bliskim Wschodzie dochodzi do wojny, trend się nasila. Europejska lewica, wspierana przez grono zacnych intelektualistów, z furią atakuje państwo żydowskie – za represje wobec ludności palestyńskiej, za łamanie praw człowieka, za politykę apartheidu. Zaczęło się od wojny sześciodniowej w 1967 roku, która niemal zbiegła się w czasie z falą studenckich rozruchów w zachodnich stolicach. Dla młodych ludzi, wymachujących czerwonymi sztandarami i paradujących w koszulkach z wizerunkiem Che Guevary, symbolami zła były dwa „brutalne reżimy": Stany Zjednoczone prowadzące wojnę w Azji Południowo-Wschodniej oraz Izrael.
Podobnie było w 1982 roku, podczas wojny w Libanie. I w trakcie pierwszej intifady, trwającej od 1987 r. Potem była pierwsza wojna w Zatoce, druga intifada, druga wojna w Zatoce, operacja „Płynny ołów" w Strefie Gazy. Tysiące Europejczyków wychodziło na ulice, by manifestować swój sprzeciw przeciwko „imperialistycznej" polityce Ameryki i jej żydowskich sojuszników. Każdy Palestyńczyk, który wdawał się w kłótnię z izraelskimi policjantami, stawał się bohaterem.
Każdy Izraelczyk, rozerwany przez bombę podłożoną w autobusie czy restauracji, był jedynie „ofiarą polityki własnego rządu". Lewica usprawiedliwiała samobójcze zamachy jako „akty desperacji". We wrześniu 2002, podczas sympozjum zorganizowanego w Stuttgarcie przez tzw. Komitet Palestyński, aktywiści skrajnej lewicy wyrażali swoją solidarność z palestyńskimi „męczennikami" i wspierali ideę powstania państwa palestyńskiego. Nie obok państwa żydowskiego, lecz zamiast niego. Izrael miał zniknąć z mapy raz na zawsze.
Od wielu lat europejska lewica broni się przed zarzutami o antysemityzm, twierdząc, iż krytykuje wyłącznie działania państwa izraelskiego i nie ma nic przeciwko samemu narodowi żydowskiemu. Często używanym argumentem jest obecność wielu Żydów w szeregach różnych propalestyńskich organizacji, a także wśród wspierających je intelektualistów. Amerykański politolog Norman Finkelstein, autor kontrowersyjnej książki „Przedsiębiorstwo Holokaust", uważa, że niektóre żydowskie organizacje, np. Liga przeciwko Zniesławieniu (Anti-Defamation League), cynicznie wykorzystują cierpienie Żydów z okresu drugiej wojny światowej, chroniąc współczesne władze izraelskie przed wszelką międzynarodową krytyką. „Twierdzenie, iż w Europie Zachodniej czy Ameryce mamy do czynienia ze wzrostem nastrojów antysemickich, jest absurdalne" – przekonuje Finkelstein.