Moja przygoda z tolerancją rozpoczęła się pewnego leniwego popołudnia w pracowni języka rosyjskiego jednego z renomowanych krakowskich liceów. Był rok osiemdziesiąty, polska rzeczywistość nabierała właśnie niespodziewanego przyspieszenia, przez co nawet w środowisku permanentnych graczy w piłkę czy wagarowiczów zaczęły pojawiać się nowe, dość niespodziewane pytania. Innymi słowy, zaczęło nas interesować coś, co wcześniej było zakazane, czy po prostu nie przychodziło do głowy. Oczywiście nie pamiętam kontekstu, ale całkiem nagle w trakcie lekcji ktoś z uczniów posłużył się słowem „tolerancja". Jak to będzie po rosyjsku? Zaskoczona nauczycielka żachnęła się, po czym z uśmiechem na ustach wyjaśniła, że w języku rosyjskim słowo takie nie występuje. Jak to? – spytaliśmy. „Nu da, w russkom jazykie słowa 'tolerancja' niet".
Oczywiście potraktowałem to jako żart i natychmiast sięgnąłem do podręcznego słownika (Rusko-polskij karmannyj słowar', 1960 r. pod redakcją G. Lipkies, 9000 słow) i faktycznie, między słowami „Tokio" i „tołk, tołkat'", gdzie powinna spokojnie zażywać miejsca „tolierancija", widniała pusta przestrzeń. Cóż, wypadało przyznać, że nauczycielka rosyjskiego miała rację. To po pierwsze. A po drugie uznać, że bywają obserwacje, które mogą w jakimś sensie zaważyć na życiowych wyborach. Tak właśnie było tym razem. Jako że w owym czasie dochodziłem powoli do wniosku, że wszystko co sowieckie jest mi z gruntu obce, „tolerancja" z natury rzeczy stała się natychmiast jednym z moich ulubionych pojęć.
Czy miałem świadomość jego rzeczywistej treści? Czy wiedziałem, co z sobą niesie? Oczywiście nie, choć laboratorium wolności, jakim stała się posierpniowa Polska, dawało szanse temu, jak i innym obcym ustrojowo słowom, powoli obrastać sensem. O ciężarze słowa tolerancja dowiedziałem się więcej kilkanaście miesięcy później, po 13 grudniu '81, kiedy władza srodze nas pouczyła, że tolerancja może i w naszym polskim języku jako słowo istnieje, ale ma swoje granice. Taką granicą jest na przykład socjalizm, i to nie tylko w abstrakcyjnym (czytaj ideowym) sensie, ale również w gospodarce, nauce, czy groźnie wygiętej pałce zomowca (niektórzy pamiętają, że przedstawiciele tej niezapomnianej formacji, czekając na rozpoczęcie akcji, uwielbiali bawić się w wyginanie gumowych pałek).
Stan wojenny minął z czasem jak zły sen, połowa mojego pokolenia, szukając zapewne nie tyle tolerancji co lepszej przyszłości, powiedziała jaruzelskiej Polsce „do widzenia", ja zaś z kręgiem przyjaciół studiowałem głębszy sens słowa „tolerancja" na spotkaniach „latających uniwersytetów". To zapewne dzięki nim wiedziałem o tolerancji, wolności i własności nieco więcej od moich rówieśników, choć owej edukacji nie ułatwiali przeciwnicy tak gruntownie studiowanych przez nas pojęć, tłukąc kamieniami w okiennice klasztoru Karmelitów, w którym odbywały się komplety.
Ale wkrótce i oni ucichli. Co więcej, stali się akuszerami, a potem wielbicielami wolności i tolerancji, a przede wszystkim własności, jeszcze niedawno społecznej, a po czerwcu '89 rozkradanej całymi garściami przez do niedawna mundurowych i nie-mundurowych marksistów. Powstawały więc fortuny, a my musieliśmy się uczyć tolerancji wobec nowych kapitalistów, choć pięści czasem same się zaciskały. Nie było wyboru. Trzeba było nauczyć się cierpliwości. W imię czego? Ano praworządności przede wszystkim i politycznego realizmu. Trzecia Rzeczpospolita miała swoje wymagania. Drobnym tylko pocieszeniem jest po latach, że większość tych szybkich esbeckich fortun szybko upadła. Faceci nie mieli po prostu głowy do interesów.