Historia pewnego dzieciobójstwa. Jak zabito rodzinę Exner

Koło południa majestatyczna Schneekoppe zniknęła właśnie za siwym tumanem delikatnej mżawki, ale łysa czaszka lokalnej golgoty nie przestała lśnić martwym światłem i straszyć wyprężonymi muskułami szubienicy. U jej stóp lekko drży młody kat Johann Heinrich Kuhn, który po raz pierwszy w życiu ma spełnić swą powinność. Pamięci Gustawa Herlinga-Grudzińskiego

Publikacja: 24.05.2019 10:00

Szkielety odkryte przy szubienicy na wzgórzu Straconka (niem. Gelgenberg) niedaleko Miłkowa (niem. A

Szkielety odkryte przy szubienicy na wzgórzu Straconka (niem. Gelgenberg) niedaleko Miłkowa (niem. Arnsdorf) w latach 2007–2009 najprawdopodobniej należą do rodzeństwa Exner – Georga i Rosiny, straconych w 1701 r.

Foto: D.Wojtucki, zdjęcia pochodzą z serwisu Zabytki Jurysdykcji Karnej na Śląsku

Dnia 14 października 1701 roku wiał mocny wiatr i przewiercał na wylot przejmującym chłodem płaszcze zbierającej się tu od świtu gawiedzi. U stóp łysego wzgórza Galgenberg tuż po nocy polatywały jeszcze jesienne mgły, ale rychło przegoniło je podnoszące się na wschodzie słońce. Galgenberg stanął w ten sposób naprzeciw swojej świętej matki, majestatycznej Schneekoppe, którą wiele lat później zaczęto nazywać Śnieżką. Ale to w istocie wiele, wiele lat później. W dniu spodziewanej egzekucji Exnerów lokalny lud z dóbr Arnsdorf, wieśniacy z Steinseiffen, Krummhübel, a nawet z dalszych wiosek nie mówili o mitycznej górze inaczej niż Schneekoppe, góra – matka, góra – zabójczyni, szafarka zimy i wiosny, dawczyni wody i chleba.

Majaczyła więc o świcie z jednej strony potężna Schneekoppe, a z drugiej maleńka, ale potworna Galgenberg. Matka i córka. Na jednej wieczne śniegi, na drugiej zbudowana ledwie pięćdziesiąt lat wcześniej szubienica. Drzewa na całym wzgórzu wycięto. Stoki plewiono co roku, by nie wyrosło na nim choćby jedno śmielsze źdźbło, krzaczek lub nie daj Boże kwiat. Galgenberg miało być ponure i straszne. Powiewające na wietrze resztki szkieletów miały głośno klekotać i być dokładnie widoczne, nawet z daleka. Nic nie mogło przeszkodzić krukom, które przylatywały tu na ucztę. Nic nie mogło pocieszyć żyjących.

Niedługo po świcie zaczął siąpić deszcz. Mgła zasłoniła Schneekoppe, ale Galgenberg straszył jak zwykle. Tuż przed południem zaczęły ściągać wozami zamożne rodziny z Hirschbergu. Mieszczanie wychodzili z karoc i zajmowali miejsca siedzące u stóp wzgórza. Każdy chciał zobaczyć tę wyjątkową egzekucję. Spojrzeć w oczy dzieciobójców, wiedźm, kazirodców i morderczyń. Zanim słońce stanęło w zenicie, pojawił się sam graf Gottlieb von Zierotin, wnuk konstruktora szubienicy. A tuż po nim na bitej drodze zadudniły kopyta ciężkich koni, które ciągnęły dwa zabudowane drewniane wozy ze skazanymi.

Zatrzymane szarpnięciem uzdy perszerony wbiły kopyta z głuchym trzaskiem w ziemię i gdyby nie mżawka, cała ta potworna kawalkada utonęłaby na chwilę w kurzu. Strażnicy wyprowadzili z pierwszego wozu dwóch nędznie ubranych mężczyzn, z drugiego dwie kobiety. Miały brzydko zmierzwione włosy i poszarpane suknie. Młodsza, bardzo piękna, poruszała wargami, szepcąc jakąś niemą modlitwę. Strażnicy poprowadzili je, brutalnie popychając pod wzgórze, gdzie czekał już uzbrojony w miecz kat. Nazywał się Johann Heinrich Kuhn i odczuwał lekką tremę przed swą pierwszą egzekucją. Urzędnik odczytał na głos wyrok. Za kazirodztwo i dzieciobójstwo, a przede wszystkim za czary familia Exner, na mocy decyzji sądu w Pradze, będzie wytrzebiona w całości. Urzędnik skończył. Zapadła cisza. Exnerowie milczeli. Płakały tylko cicho Maria i Rosina. Ktoś bił głośno brawo. A potem podniósł się z krzesła i niespiesznie udał do karocy. Był to Gottlieb graf von Zierotin.

***

Szubienicę na Galgenbergu postawił jego dziadek graf Carl Heinrich. Ale najpierw odkupił od miasta Hirschberg prawa do sądownictwa kryminalnego w swoich włościach. Był rok 1654. Czeskim Śląskiem wstrząsały wciąż po wielkiej wojnie, nazwanej później trzydziestoletnią, spazmy i niepokoje. Burzyli się chłopi, grasowali włóczędzy i reketierzy, po nocach mordowano ludzi i porywano dzieci. Carl Heinrich postanowił wziąć sprawy bezpieczeństwa swych wsi we własne ręce. Był wszak dziedzicem wielkiego nazwiska. Czeski ród Żerotynów legitymujący się w herbie czarnym, ukoronowanym królewską koroną lwem pochodził wedle rodzinnej legendy od słowiańskiego księcia Drewlan Olega Światosławowica. Główna linia książęca zarządzała dobrami na Morawach, ale też śląskim kluczem niemodlińsko-tułowickim. Odległy stryj Karol Starszy von Zierotin był liderem szlachty morawskiej, kuzynem Albrechta Wallensteina i przyjacielem Henryka IV króla Francji. Jego prawnuk Johann Karl przygotowywał spektakle dla Fryderyka II pruskiego i był promotorem Jana Sebastiana Bacha.

Carl Heinrich nie miał tak zacnych przyjaciół, ale koligacje robiły wciąż wielkie wrażenie. Nie mogąc więc sobie radzić z rabantami, postanowił sięgnąć po mocniejsze środki prewencji i w 1677 roku na Galgenbergu postawił murowaną, cylindryczną szubienicę. Jej ściany mierzyły niemal metr grubości, miała trzy dwumetrowe filary, na których mocowano belki wisielcze, a wejścia do środka niezadaszonego cylindra broniły grube, okute żelazem drzwi.

Nie minęło siedem lat i na wygolonym z roślinności Galgenbergu dokonano pierwszej egzekucji. Ofiarami nie byli jednak włóczędzy ani rabanci, ale szwagier Carla Heinricha baron von Fitsch. Pomniejszy szlachcic, który przed laty zabiegał o rękę siostry von Zierotina, Juliany. Panna nie była mu obojętna, więc graf Carl Heinrich, mimo pewnego dyskomfortu, który wiązał z przekonaniem o mezaliansie, zgodził się na małżeństwo. Minęło jednak kilkanaście lat, podczas których dochodziły go słuchy o licznych miłostkach niestałego w uczuciach von Fitscha.

Aż doszło do strasznej zbrodni. Juliana, dowiedziawszy się o romansie męża z pokojówką, postanowiła oddać sprawę w ręce sędziów. Niezadowolony mąż, by zatrzeć ślady zdrady, udusił żonę poduszką. Wszystko jednak wyszło na jaw, świadkami mordu byli liczni służący, którzy donieśli o zbrodni czynnikom oficjalnym. Von Fitscha aresztowano i po krótkim procesie skazano na powieszenie. Wyrok zatwierdził osobiście cesarz Leopold I, folgując furii Carla Heinricha, który pragnął sprawiedliwej zemsty.

Mimo iż szlachcicowi przysługiwał przywilej ścięcia, von Fitscha powieszono jak pospolitego przestępcę na belkach nowiuteńkiej szubienicy na Galgenbergu, ku uciesze licznie zgromadzonej gawiedzi. Wisiał więc już z wygiętą brzydko szyją i drętwymi nogami, kiedy ścinano u stóp wzgórza jego kochankę. Dokonano tego zresztą specjalnie wykonanym na tę okoliczność mieczem, który jeszcze w latach 30. zeszłego stulecia pokazywano w miłkowskim pałacu. Na mieczu wygrawerowano datę 1684, sylwetkę wiszącego mężczyzny i okolicznościowy napis: „Ten kto podżegał do morderstwa, będzie mieczem ścięty, a kto mordu dokonał, będzie powieszony".

***

Nieszczęsny von Fitsch i jego kochanka nie byli jedynymi ofiarami szubienicy. 3 lipca 1689 roku na Galgenbergu powieszono skromnego parobka Georga Quohla. „Jego winą było otrucie żony trucizną na myszy" – jak podają kroniki sądowe. Nie wiadomo jednak, jaki był motyw tej zbrodni. Czy żona była natrętna, brutalna i zdradliwa, czy też Georg Quohl planował pożycie z jakąś inną kobietą.

W jakiś sposób na jego relacje z małżonką rzuca światło metoda, której użył do dokonania mordu. Gdyby był silnym brutalem, zabiłby ją pewnie ciężkim narzędziem albo przynajmniej utopił. Podstępne użycie zdradliwej trucizny na myszy (albo szczury) świadczy o wyjątkowej podłości i małości nikczemnika. Powieszono go więc z powszechnym wśród mieszkańców dóbr Arnsdorf poczuciem słuszności.

W mniejszym stopniu słuszna wydawała się natomiast kolejna egzekucja z 1709 roku, kiedy na stryczku zawisło wyprężone jak stalowy drut ciało niejakiego Hansa Krause, pomniejszego handlarza, którego oskarżono o oszustwo w sprawie 20 funtów ryb wobec pewnych zacnych obywateli. Z akt nie wynika, czy ryb nie doważono, czy były nieświeże, niemniej szubienica za ryby w poczuciu mieszkańców dóbr Zierotinów wydała się rozwiązaniem z lekka przesadzonym.

Podobnie zresztą jak wyrok na niejakim Hansie Müllerze, który zakończył swą wędrówkę po ziemskim łez padole na Galgenbergu 27 listopada 1715 roku. Skazano go za kradzież, jak odnotowują kroniki sądowe. Czego? Nie wiadomo. Niemniej nieco niepokoi, że za czasów Carla Heinricha głowę dawało się za cięższe zbrodnie. Kiedy jednak jurysdykcję przejął pod swój nadzór jego wnuk Gottlieb, mechanizmy prawa zaczęły działać z większą surowością. Hansa Müllera powieszono więc w końcu listopada, a już 6 grudnia jego zwłoki urwały się z szubienicy i spadły. Wezwany z Hirschbergu kat położył go twarzą do ziemi i zostawił bez pochówku. Prawdopodobnie nie znalazł się nikt, kto by mu zapłacił za wykopanie grobu. Ciało nieszczęśnika i część kości rozwlekły dzikie ptaki. Zatem na pewno nie jego w pełni zachowany szkielet znaleziono niespełna trzysta lat później, kiedy na zalesionym wzgórzu, które w międzyczasie zmieniło nazwę na Straconka, przeprowadzono niezwykle pieczołowite i owocne badania archeologiczne.

Oto w latach 2007–2009 pasjonaci funeralnej przygody rozgrzebali grunty wokół szubienicy i odkryli siedem zapomnianych grobów. Ich liczba potwierdza listę egzekucji w dobrach Zierotinów. Mamy więc indywidualne pochówki von Fitscha, jego kochanki, Quohla i Hansa Krause. Jest dół, do którego wrzucono resztę kości po Müllerze, i dwa groby, w których znajdują się po dwa szkielety. To groby numer trzy i wstrząsający grób piąty. W pierwszym leżą dwa bezgłowe szkielety, zapewne rodzeństwa Exnerów. A w grobie numer pięć pochowano ich rodziców. Zmiażdżone kręgi szyjne dowodzą, że ich również ścięto. Zwłoki ułożono twarzami do góry. Na dodatek kości przedramienia szkieletu po lewej stronie (zapewne seniora rodu, ojca i męża) dotykają z jakimś rodzajem czułości miednicy pochowanej obok żony, jakby chciał niemym gestem zasłonić albo wskazać jej łono. U stóp rodziców leżą czaszki ich dzieci, a ziemia na wysokości ich serc nosi ślady rdzy, pozostałość po okutych stalą kołkach, którymi przebito ciała martwych już Exnerów.

***

Oto więc wracamy na Galgenberg w ów dzień 14 października 1701 r., kiedy kończy się sądowa odyseja rodziny Exner. Przypomnijmy, że koło południa góra-matka całej lokalnej społeczności, majestatyczna Schneekoppe zniknęła właśnie za siwym tumanem delikatnej mżawki, ale łysa czaszka lokalnej Golgoty nie przestała lśnić martwym światłem i straszyć wyprężonymi muskułami szubienicy. U jej stóp lekko drży młody kat Johann Heinrich Kuhn, który po raz pierwszy w życiu ma spełnić swą powinność. Jest zakapturzony. Jego brzuch i lędźwie osłania gruby skórzany fartuch. Kuhn zabezpieczył się w ten sposób przed strugami tętniczej krwi, które buchną niewątpliwie po wykonanych cięciach. Pręży pierś i wodzi po tłumie strasznym wzrokiem. To teatr, który ma zbudować jego legendę.

A wokół toczy się historia. Najpierw więc wywlekają z więziennych wozów mężczyzn. Obaj mają na imię Georg. Ojciec, dojrzały już człowiek, nosi na twarzy ślady pobicia i tortur. Ledwie trzyma się na nogach. Młodszy idzie pewniejszym krokiem, ale na jego twarzy czai się przeraźliwy, zwierzęcy strach. Jakoś nie dociera do niego w arogancji wciąż kwitnącej młodości, co się tu za chwilę ma wydarzyć, że zostało mu tylko pogodzenie się z Bogiem, został tylko spokój.

Szarpie się kilka razy prowadzony na Galgenberg, a kiedy staje z ojcem nieopodal szubienicy i jest rzucany na kolana, zaczyna wyć. Odpowiada mu głuchy szloch matki, która wraz z siostrą Rosiną jest prowadzona nieco z tyłu, za mężem i synem. Rosina jest cicha i blada. Ma piękną, filigranową twarz, rozwiane włosy o kolorze pszenicy i lekko wydęte, różowe wargi. Na głowie ma strzępki czepka, a spod rozerwanej koszuli widać dorodne, krągłe piersi. Ile ma lat? Dwadzieścia? Dwadzieścia jeden? Nie więcej. Idzie drobnym, wdzięcznym krokiem w kierunku szubienicy, jakby szła sypać kwiaty do kapliczki Bożej Matki wysoko w górach. W końcu staje z resztą rodziny przed katem. Stary i siwy, podobny do ziemniaka urzędnik sądowy odczytuje wyrok. Gottlieb von Zierotin bije brawo i udaje się do swojego powozu, by odjechać do dworu. Tłum zaczyna wyć.

Do przygotowanego wcześniej pniaka Johann Heinrich Kuhn ciągnie najpierw młodego Georga. Ten klęka i spokojnie kładzie głowę pod miecz, odmawiając na głos „Pater noster". Miecz jest niezawodny. Uderza z dźwięcznym klaśnięciem. Najpierw słychać tylko bulgot, jakby gotującej się krwi, a potem przeraźliwy ryk matki, wilczycy, której szczenięta rzuca się prosto do gotującej się piekielnej lawy. To krzyczy Maria Exner. Jej skowyt nabiera mocy, kiedy od pniaka kata Kuhna odskakuje mężowska głowa starszego Georga Exnera. Teraz czas na nią samą. Kat ciągnie ją siłą pod miecz. Ona próbuje się bronić. Potwornie krzyczy. Szarpie się, jakby była jeszcze jakaś nadzieja na ratunek. Ale rzucona na kolana martwieje w niemej pozie i poddaje się precyzyjnemu, od lat ćwiczonemu cięciu.

Ostatnia przed katem staje Rosina. Wiatr rozwiewa jej piękne, kędzierzawe włosy. Dziewczyna klęka, odsłania marmurową szyję i zanim spadnie miecz, krzyczy na cały głos: Gottlieb! Potem już tylko wodospad purpurowych kropel, które rozpraszają się krwawą mgłą między ludem. Na krótką chwilę odsłania swe zatroskane oblicze matka Schneekoppe, lud się rozchodzi, a kat rzuca zwłoki do wykopanych naprędce, płytkich grobów. Koniec z Exnerami. Koniec z życiem. Za kilka dni spadnie śnieg i przyjdzie zima.

***

Skąd to okrucieństwo? Pytanie nie jest chyba całkiem od rzeczy. Co zrobili ci ludzie, że sędziowie postanowili wytrzebić całą rodzinę? Dlaczego młodych pochowano bez głów, a serca rodziców przebito zakończonym żelaznym szpikulcem osikowymi kołkami? Czyżby byli oskarżeni o wampiryzm? W XXI wieku trudno w to uwierzyć. Kim byli? Mogli zajmować się dowolną profesją. Mieszkali w Krummhübel. Mogli zbierać miód lub leśne zioła, parać się handlem czy hodowlą. Na potrzebę tej opowieści ustalmy jednak, że byli rzeźnikami. Prowadzili ubój, co w ich czasach, wciąż jeszcze pełnych wspomnień o głodzie z czasów trzydziestoletniej wojny katolików z protestantami, dawało liczne przywileje. Nie bywali głodni, a na ich przyrastające z roku na rok bogactwo patrzyli łasym okiem sąsiedzi.

Maria i Georg dochowali się pięknych dzieci. Chłopiec był oczkiem w głowie matki, o pięknie córki opowiadano powszechnie we wszystkich dobrach Zierotinów. Znał te opowieści również Gottlieb von Zierotin, wnuk Carla Heinricha i mąż Rosiny von Zierotin, matki trzech chłopców, dziedziców sławnego nazwiska. Rosina była wspaniałą kobietą, pobożną, łaskawą dla jałmużników, oddaną mężowi. Szukała służki i przypadkiem trafiła na córkę Exnerów, która z daleka promieniała urodą i dobrocią. Kobieta wzięła dziewczynę do siebie, karmiła ją, ubierała, na koniec niemal uznała za córkę i obiecała, że znajdzie jej kawalera z wyższej klasy.

Rosina Exner uwierzyła, zanurzyła się po szyję w tej przyjaźni, miłości i nadziei. Ale pewnego dnia, kiedy przyszła do dworu Zierotinów, zastała wrota zamknięte. Służka powiedziała, że pani choruje, pewnie umrze, a dziewczyna nie ma czego szukać w Arnsdorf. Wróciła więc do siebie.

Nagle zapadła ciemność. Zgasło światło nad głową Rosiny Exner. Zamknęła się w czterech ścianach domu. Odebrało jej czucie i mowę. Całe dnie spędzała w łóżku. Matka próbowała ją swatać. Do domu przychodzili kawalerowie, ale dane im było widzieć tylko wychudzoną i milczącą piękność, która nie reagowała na najpiękniejsze nawet słowa o miłości i oddaniu. Któregoś dnia matka zauważyła, że Rosina ukrywa przed nią zesłane przez Boga błogosławieństwo. Zamknęła się z nią w kuchni i wzięła ją na spytki. Nie dowiedziała się nic, choć zyskała pewność, że córka jest w ciąży. Kazała jej zamknąć się w izbie, ale służba rozniosła wieści o zbliżającym się porodzie po całej wiosce.

Kto jest ojcem? Pytali sąsiedzi z Krummhübel. Przecież Rosina nie wychodzi z domu. Matka trzyma ją pod kluczem, wraz z ojcem i bratem. Czyżby doszło do kazirodztwa? Wszak to przeciw Bogu i ludziom. Trzeba o tym donieść sędziemu. Znaleźli się chętni. A dziecko w istocie się urodziło, ale kilka wieczorów po porodzie zjawił się człowiek cały w czerni i zabrał niemowlę.

Rosina płakała, ale matka uznała, że to lepsze od wstydu, z którym trzeba się potem mierzyć przez lata. Zamknęła Rosinę w alkowie i udawała, że życie toczy się dalej, jakby nic się nie wydarzyło. Ale ludzkie języki były głośniejsze od jej cichych wyrzutów sumienia. Pewnego dnia do drzwi domu zapukali strażnicy i spytali o niemowlę. Maria odpowiedziała, że żadnego dziecka nie ma i tak się zaczął koszmar początkowo podejrzeń, potem zarzutów, a na koniec procesu o kazirodztwo i zabójstwo dziecięcia. Bo skoro była ciąża (ludzie widzieli), a dziecka nie ma, musiało zostać zamordowane. Kim jest ojciec, skoro Rosina nie ma męża, a niemal nie wychodzi z domu, gdzie są tylko brat i ojciec. Czyżby ojcem był brat, a mordercami rodzice? I gdzie jest ów poczęty w kazirodztwie mały człowiek? Czyżby został przemielony z martwymi zwierzętami w rodzinnej rzeźni?

***

Sprawą zajął się z wielką systematycznością sąd w Hirschbergu. Exnerów aresztowano, rzucono do ciemnicy i poddano przesłuchaniom. Sędziowie jednak niczego po łagodności się nie dowiedzieli. Exnerowie nie zeznali ani o kazirodztwie, ani o morderstwie dziecka. Dziecko zniknęło – powiadali. Wziął je ubrany w czarne szaty młodzieniec i uniósł w góry. Tak mówili. Ale kto by im w to wierzył? Przecie młodzieńcy w czarnych szatach nie biorą się znikąd. Jeśli się pojawiają, to prędzej są wysłannikami szatana niźli zwykłymi ludźmi. A do kogo biegną szatani, jeśli nie do swoich pobratymców, swoich wiernych poddanych?

W końcu obu Georgów przypieczono żelazem. Ojciec, Georg Exner, kiedy spalono mu pięty, przyznał, że współżył z Rosiną. Przychodził do niej w nocy jako archanioł Belzebub, ssał jej piersi i pieścił łono kosmatą łapą. Do gorszych spraw przyznał się brat, młody Georg. Oto więc podglądał swoją siostrę od dzieciństwa. Najpierw sam zaspokajał swoje niezdrowe chucie, a potem dopadał jej jak oszalały kozioł i bódł twardym korzeniem do zaspokojenia. Czy protestowała? Nigdy. Przyjmowała te zaloty jak żona i kochanka. Na obrazę przyzwoitości. Przeciwko Bogu i ludziom.

Tak poczęło się dziecko, które potem, skutkiem zaklęć matki, zostało wysłane do piekła. Wszystko to znajdujemy w sprawozdaniach. Czysta prawda. Cudowny dowód na to, jak tortury, wspaniały wynalazek nowoczesności, pomagają ujawnić to, co diable plemię usiłuje ukryć przed Bogiem i ludźmi.

Dokumenty zostały wysłane do Pragi. Stołeczny sędzia nie miał wątpliwości. Wszystko jest czarno na białym. Kazirodczy ojciec i brat zapłodnili dziewicę. W jej łonie począł się szatan, dziecko zła, które następnie inkryminowani Exnerowie albo utopili, albo, co straszniejsze, przemielili z truchłem zwierząt na szynki i kiełbasy, czymże to nakarmiono Bogu ducha winnych mieszkańców Krummhübel.

Oto jest więc przedsionek Apokalipsy. Złe duchy wchodzą do serc najgorszych ludzi. Pożerają je i każą zapomnieć o dobrym chrystusowym posłaniu. Jedyne, co możemy, to bronić się przed tym złem wszelkimi metodami. Ciąć, zabijać, eliminować wszelkie szatańskie akty obecności. To da nam szansę na przetrwanie.

Prostymi słowy przemawia do dobrych chrześcijan zapis na papierach procesowych w praskim, królewskim archiwum. Czytamy w nim o Exnerach: „królewski sąd w Pradze nie znalazł żadnych uchybień w podjętych w Hirschberg działaniach śledczych. Sędziowie potwierdzają ustalenia podjęte w Hirschberg. W istocie, poddani interrogacji Exnerowie potwierdzili swoje bezbożne działania i intencje. Sąd w Pradze potwierdza ich winę i skazuje ich na dekapitację, jedno po drugim bez wyjątku. Niech będzie po wsze czasy wiadomo, że współżycie przeciw ludziom (i obyczajom), musi być najsurowiej karane, co potwierdzamy pieczęcią i zapisem. Decyzja jest ostateczna i niepodważalna". Dla Exnerów oznaczała definitywny koniec.

***

A zatem z jednej strony mamy śmierć. Wyrok sądu był ostateczny. Kat nie miał wątpliwości, a archeolodzy po trzech stuleciach znaleźli ślady i potwierdzili skuteczną egzekucję. Ród Exnerów został ścięty in corpore, zgodnie z wyrokiem. Wszystko odbyło się według prawa i w najlepszym historycznym porządku. W zgodzie z prawem boskim i ludzkim. W zgodzie z przyzwoitością.

Któż by więc chciał dziś uronić nad zamordowaną czwórką mieszkańców Krummhübel choćby jedną łzę. Jakież uczucia wśród miliardów pogrzebanych mogą budzić jacyś cholerni Exnerowie sprzed trzech stuleci. Już samo wspominanie o tym mordzie zakrawa na absurd. A jednak jest inaczej. Jednak to wciąż ludzie. Nikt więcej, nikt mniej. Dziś ich genotyp nie znaczy nic ponad wsiąknięte w ziemię fragmenty kości i krwinek. Zniknęli na zawsze. Świat ich myśli, emocji, marzeń, a potem zwierzęcego strachu prysnął jak mydlana bańka w chwili, kiedy miecz kata naruszał jednolitą strukturę kręgosłupa w jego części szyjnej. W tej mikrosekundzie uszło życie, ale czy przestali być ludźmi? Nie wolno się na to zgodzić. A skoro nie przestali być ludźmi, może tak samo jak żyjący zasługują na prawdę, sprawiedliwość, a może nawet rehabilitację?

I tu zaczyna się ciąg najpierw wątpliwości, potem poszukiwań, a na koniec wyjaśnień, które mogą wszystko zmienić. Otóż, przyznam, od początku tej historii mnożyły się w mojej głowie pytania, czy wymordowani Exnerowie rzeczywiście popełnili swe grzechy. Niechciana ciąża? Nic specjalnie nowego. Podobnej przygody doświadczyły miliony kobiet w historii świata. Ale już morderstwo dziecka nieco wyrywa się chłodnej, logicznej analizie.

Jasne, był przełom wieków. Potworna wojna nauczyła ludzi, czym jest głód, i pozbawiła ich ludzkich uczuć. Nad kontynentem krążyła kontrreformacja z budzącym trwogę Świętym Oficjum. Wciąż na stosach palono czarownice, a poddawani torturom ludzie potrafili ze strachu przyznać się do najobrzydliwszych bezeceństw. Ale zabicie dziecka? I pozbycie się ciała w rzece albo rzeźni? Utopione w chorobliwej mitologii czarcie asocjacje wobec rodziców zakończone przebiciem martwych ciał osikowymi kołkami? Coś tu nie pasuje, nie gra, burzy spokojne poczucie ludzkiej logiki. Okrucieństwu kary się nie dziwię, zbrodnia, którą im zarzucono, była poważniejsza niż przestępstwa, za które karano „hańbiącymi kamieniami" czy „klatką błaznów". Zawsze możliwa była jednak szubienica, tradycyjnie przeznaczona dla gminu. Ale Exnerów ścięto mieczem, choć byli prostymi ludźmi.

Skąd to z jednej strony wyróżnienie, z drugiej – tak bezwzględna mściwość? Czy wszystko to razem nie świadczy o jakimś drugim dnie? O nieujawnionej ręce jakiegoś schowanego przed publiką sprawcy? I nagle przebłysk geniuszu, nagła iluminacja. Promień światła, który mijając zakurzone sprzęty, pada na dokładnie tę stronicę starych kronik co trzeba. Przejrzałem kroniki kryminalne okolicznych dóbr. Czy aby coś podobnego jak historia Exnerów nie wydarzyło się w najbliższej okolicy Krummhübel mniej więcej w tym samym czasie? Trop okazał się trafiony. W położonym nieopodal miasteczku Goldentraum raptem sześć lat po egzekucji Exnerów w 1707 r. za zabicie dziecka pozbawiono głowy niejaką Rosinę Röselin. A 16 marca roku pańskiego 1730 u stóp lokalnego Köpfstätt, czyli miejsca egzekucji, stracono dwójkę złodziejaszków Johanna Gottlieba Woltenberga i jego wspólniczkę Annę Rosinę Seiffertin! A więc po trzykroć Rosina!!! Rosina, Rosina, Rosina.

***

Trzysta lat po egzekucjach prawdziwe śledztwo nie jest możliwe. Ale z myślenia nikt nas nie zwolnił. Nie może być całkiem przypadkowa zbieżność imion czterech opisywanych tu kobiet. Rosina von Zierotin była żoną grafa Gottlieba. Trzy zamordowane kobiety miały na imię dokładnie tak samo. Czy to mogło się zdarzyć? Pobieżne studia lokalnych ksiąg chrzcielnych nie wskazują na nadzwyczajną popularność imienia Rosina. Znacznie częstsze były imiona Maria, Anna, Teresa czy Johanna. Ale pod topór idą wyłącznie kobiety o imieniu Rosina. Czyż nie jest to dziwne?

W papierach należących do Zierotinów dóbr Arnsdorf pojawia się za to nazwisko Woltenberg. Franz Woltenberg jest administratorem dóbr Gottlieba von Zierotin. Pracuje u niego przez czterdzieści lat. Miał żonę, ale czy na pewno dochowali się dzieci? Tego się nigdy nie dowiemy. Ale jest całkiem prawdopodobne, że to on był mężczyzną w czerni, który odebrał Exnerom niemowlę kilka dni po połogu Rosiny. Dostał jasną dyspozycję: zabrać dziecko i oddać anonimowej mamce. Exnerowie nie mieli dać po jego zniknięciu głowy, ale stało się to konieczne po tym, jak sąsiedzi donieśli o zaginięciu noworodka.

Jakie imię mógł Woltenberg nadać wykradzionej dziewczynce? Czyż nie jest oczywiste, że dokładnie to samo, które było obsesją przedwcześnie osieroconego przez własną żonę Gottlieba? Dziewczynkę ochrzczono imieniem matki i jej możnej patronki. Trafiła do domu młynarzy Seifferinów, gdzie wychowywała się do osiągnięcia dorosłości. Ale jej ojciec szukał swojej zmarłej Rosiny dalej. Znalazł ją ponownie w ramionach dziewki z Goldentraum, niejakiej panny Röselin. Czyż to przypadek, że miała na imię Rosina? I znów związek zakończył się tragedią.

Po urodzeniu przez trzecią Rosinę dziecka, tym razem chłopca, Woltenberg odebrał matce noworodka i przyjął pod swój dach. Sąsiedzi rodziny Röselin, podobnie jak w przypadku Exnerów, zaginięcie noworodka zgłosili strażnikom. Potem był proces, tortury, scenariusz, który już świetnie znamy. Pewnego ranka w 1707 r. pod wzgórzem straceń w wiosce, która dziś się zwie Złotniki Lubańskie, obcięto głowę młodej, bezbronnej dziewczynie o imieniu Rosina. Do końca pustymi, błękitnymi oczami patrzyła się z niedowierzaniem na scenę, w której grała główną rolę, i modliła się do Matki Boskiej o łaskę. Zaś dobry sługa Zierotinów, Woltenberg, wziął chłopca do domu, ochrzcił imieniem swego pana i wychowywał jak własne dziecko.

Czy bystre oko ojca czuwało nad jego wychowaniem? Szczerze wątpię, bo dzieciak okazał się sprytnym złodziejaszkiem i już w wieku piętnastu lat uciekł z domu. Kradł na rynkach w Hirschbergu i Wrocławiu, a gdy osiągnął dojrzałość, związał się z dziewczyną o imieniu Rosina i dopuścił ją do przestępczej spółki. Okradali podróżnych i kościoły, domy i kurniki. Nie byli jak zwierzęta. Nie zabijali dobrych chrześcijan, ale na tyle dawali im się we znaki, że w końcu nakazano ich pojmanie. Trybunał wysłuchał świadków, wysłano pismo do Pragi, cesarscy sędziowie nie oponowali, wyrok więc wydano dokładnie taki, jak zwykle w takich sprawach wydawano. Stryczek. Sprawa domknęła się ostatecznie w miejscowości, gdzie ich pojmano i gdzie (o czym nie wiedzieli) dwadzieścia trzy lata wcześniej ucięto głowę matce Woltenberga, szlachetnej, a jednak pokalanej dziewicy o imieniu Rosina.

***

Był rok 1730. Świat szybko się zmieniał. Śląsk wciąż był dominium cesarza Austrii, ale już było słychać odległe ryki armat, które miały zmienić polityczne losy tej krainy. Jean-Jacques Rousseau osiągnął właśnie wiek dojrzały, a trzydziestopięcioletni François-Marie Arouet, zwany Voltaire'em, wrócił do państwa Burbonów olśniony brytyjską demokracją. Skonfliktowany z ojcem Fryderyk II pruski uciekł z domu, ale schwytano go na granicy i zamknięto w twierdzy Kostrzyń. W dalekiej Ameryce Portugalczycy kończyli podbijać Brazylię, a Brytyjczycy pospołu z Francuzami podjęli się zacnego dzieła wyrżnięcia rodzimych plemion Ameryki Północnej.

Nadciągało oświecenie, błogosławiona epoka wolnej myśli i gruchotania kajdan, która zamknęła po wsze czasy złą legendę wieków średnich. To dzięki oświeceniu przestano w końcu, również w dobrach Arnsdorf, wieszać ludzi, a szubienice rozebrano albo porzucono. Nie żył już Gottlieb von Zierotin, a jego majątek przejęli potomkowie. Umarł również Woltenberg i jego żona. Do końca zachowali tajemnicę obsesji ich pana w tajemnicy.

Gottlieb umarł w otoczeniu bliskich i nikomu nie przyszło do głowy, że to on był ojcem obu porwanych przez Woltenberga dzieci, za co ich matki (a w wypadku Exnerów również jej najbliższych) posłano na szafot. Starzec pod koniec życia już nie widział i nie dosłyszał, wszystkie przykre historie skutecznie wyparł z pamięci, ale przed śmiercią zdążył jeszcze oddać za sto praskich groszy prawo do sądownictwa w swoich dobrach radnym miasta Hirschberg.

Co mu się śniło po nocach? Nie wiem. Ale nie zdziwiłbym się bardzo, gdyby to były nagie łona żony i kolejnych kochanek, wszystkich skrzywdzonych przez niego kobiet o imieniu Rosina. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby ostatnią wizją, jakiej doznał, była owa scena z 14 października 1701 roku, kiedy dłońmi w skórzanych rękawiczkach bije brawo, a potem odchodzi do swojej stojącej nieopodal Galgenbergu karety, słysząc krzyk zabijanej dziewczyny: „Gottlieb!". Wyznanie prawdy? Oskarżenie? Wyrzut sumienia? Naprawdę trudno to zinterpretować. Ja nie potrafię. Za to pozwolę sobie zamknąć tę historię ostatnim rozdziałem, który dotyczy pary złodziejaszków Johanna Gottlieba Woltenberga i Anny Rosiny Seiffertin. Powieszono ich wcześniej, niż było to w zwyczaju, rankiem 16 marca 1730 roku. Nie widać było gór ani niczego. Schneekoppe spała jeszcze wygodnie zanurzona w chmurach. Siąpił deszcz. Większej widowni też nie było. Ponoć szli, trzymając się za ręce, całkiem nieświadomi fatalnego pokrewieństwa. Kat się nie pomylił. Głowy spadły po bożemu i na wsze czasy zgasło wszelkie światło.

Dzisiejsze, polskie nazwy dolnośląskich miejscowości występujących w tekście: Arnsdorf – Miłków, Hirschberg – Jelenia Góra, Krummhübel – Karpacz, Schneekoppe – Śnieżka, Steinseiffen – Ścięgny.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Dnia 14 października 1701 roku wiał mocny wiatr i przewiercał na wylot przejmującym chłodem płaszcze zbierającej się tu od świtu gawiedzi. U stóp łysego wzgórza Galgenberg tuż po nocy polatywały jeszcze jesienne mgły, ale rychło przegoniło je podnoszące się na wschodzie słońce. Galgenberg stanął w ten sposób naprzeciw swojej świętej matki, majestatycznej Schneekoppe, którą wiele lat później zaczęto nazywać Śnieżką. Ale to w istocie wiele, wiele lat później. W dniu spodziewanej egzekucji Exnerów lokalny lud z dóbr Arnsdorf, wieśniacy z Steinseiffen, Krummhübel, a nawet z dalszych wiosek nie mówili o mitycznej górze inaczej niż Schneekoppe, góra – matka, góra – zabójczyni, szafarka zimy i wiosny, dawczyni wody i chleba.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał