Legion

Oto ja, przeciwnik ONR, gett ławkowych, faszyzmu i rasizmu, stałem się oficerem Narodowych Sił Zbrojnych! Boże, coś Żydów przez tak długie wieki, wodził cierpliwie ku klęskom i chwale, wybacz! — fragment powieści, która ukaże się 1 lipca

Publikacja: 29.06.2013 01:01

„Legion”, Elżbieta Cherezińska, Zysk i S-ka, Poznań 2013

„Legion”, Elżbieta Cherezińska, Zysk i S-ka, Poznań 2013

Foto: Plus Minus

Red

Więzienie śledcze gestapo na Pawiaku, Warszawa, Generalne Gubernatorstwo. Marzec 1942.

Fenix – przedwojenny bokser Żydowskiego Klubu Sportowego Makabi. Konspiracyjną działalność w AK uprawiał jako niekoronowany król warszawskich knajp.

* * *

Fenix leży na brzuchu na sienniku ułożonym na gołej podłodze. Wygląda, jakby spał. Granatowa, opuchnięta twarz, od której odbija się ciemnożółty nos. Obrzmiałe powieki, posklejane krwią z rozbitej brwi. W czteroosobowej celi prócz niego jest dziesięciu mężczyzn i jeden młody chłopak. Tylko dwa sienniki. Na jednym leży Fenix, na drugim nieprzytomny więzień. Pozostali siedzą na podłodze, nieruchomo. Śledzą lot muchy.

Chłopak wyciąga powoli rękę. Mucha podlatuje do niego, ale rozmyśla się. W ostatniej chwili skręca. Wznosi się wysoko, pod wilgotny sufit i nagle, jakby pikując, osiada na sienniku przed twarzą Fenixa.

– Jeden zero dla mnie – mamrocze Fenix, z trudem otwierając sklejone powieki.

– Pan Fenix ma zawsze szczęście – oznajmia beznamiętnie starszy mężczyzna w okularach ze stłuczonym szkiełkiem.

– Chodź do tatusia – mruczy Fenix – opowiedz, co na świecie.

– Ona nic nie wie, ona jest niewinna – wyręcza muchę chłopak.

– Ona wszystkiemu zaprzecza. Ich bestraite – inny z mężczyzn wyrecytował formułkę, którą każdy z nich powtarzał podczas przesłuchań.

– Ona nigdzie nie była, nic nie widziała i nie wie, dlaczego tu siedzi.

Fenix podnosi się z siennika powoli. Wstaje na chwiejnych nogach.

– No, ja to sobie dzisiaj nie posiedzę – jęknął. – Jasna dupa.

Szczęknęła zasuwa w drzwiach. Chłopak zerwał się z pryczy.

Do celi wniesiono na noszach mężczyznę.

– Proszę nie rzucać! – błagalnie jęknął chłopiec. – Ja zdejmę...

Fenix i czterej mężczyźni, szurając i kuśtykając, pospieszyli młodemu z pomocą. Ciało mężczyzny było tak skatowane, że nie mogli go przenieść na siennik, nie naruszając ran. Ale był nieprzytomny, może nie czuł bólu. Drzwi za strażnikami zamknęły się.

– Panie Edelstein, łóżko jest pana – kulturalnie zaproponował Fenix. Mieli umowę, że sienniki są dla pobitych. (...)

Poczłapał po miskę z wodą i wraz z młodym zaczęli okładać ciało Edelsteina zimnymi kompresami. On etap kompresów i bycia ludzką galaretą miał już za sobą. Ostatnio znęcali się nad nim coraz słabiej, co zawdzięczał frontowi wschodniemu, a jakże.

(...) Nie wzywano go na przesłuchania, co jak sądził, zawdzięczał poszukiwaniom Tolliga na froncie wschodnim. Całymi dniami czyścił i dezynfekował klozety, sprzątał cele i korytarze. Na plecach nosił pojemnik z karbolem i rozpylaczem. Pod nim upchane miał grypsy. Po miesiącu roboty dostał ksywę „Listonosz". (...)

W Pawiaku Polska Podziemna trzymała się mocno. Grypsami płynęły w obie strony linie zeznań, listy konfidentów, ostrzeżenia przed kapusiami, pseudonimy zagrożonych. Wiadomości prywatne, polityczne i konspiracyjne mieszały się ze sobą. (...) Bywali tacy, co pękali. Nikogo nie oceniał. Widział na oddziale chłopca całego w czarne cętki. Przypalony papierosem kilkaset razy. Ponoć pary z gęby nie puścił. Raz mu się zdawało, że na Serbii mignęła mu Zizi, fordanserka z „Maxima". Ale pewności nie miał. Socjaliści, ludowcy, akowcy, narodowcy – na Pawiaku byli wszyscy. Polska siedząca była solidarna, jak jeden mąż. Dyskusji politycznych nikt nie toczył. Ważniejsze było „przeżyć" od „jak żyć". Od czasu do czasu przedostawały się wieści z getta, w końcu Pawiak był na terenie wydzielonym z dzielnicy żydowskiej.

* * *

Lato minęło, mówili, że w getcie została garstka ludzi. Fenix w robocie zaczął popadać w rutynę. Czyścił klozety na „jedynce" i potem prywatne kible gestapowców. Szprycował dokładnie karbolem, jak zawsze. Wytarł i wysuszył, jak zawsze. Ale zamyślił się, bo przyszło mu do głowy, że prawie, prawie dziewięć miesięcy nie widział Poli. I, jak nigdy, zapomniał o wytarciu jednej deski.

Kilkanaście minut później po korytarzu przetoczył się ryk. Dziki, opętańczy ryk. Ludzkie wycie. Tyle że nawet najbardziej męczeni więźniowie nigdy nie mieli siły, by drzeć się aż tak głośno. Po Fenixa przybiegł wachtmajster z bronią i pogonił go w tamtą stronę.

Przed gestapowskim kiblem stał zastępca komendanta więzienia SS-Oberscharführer Franz Bürckl, zwany zwyrodnialcem, i trzymał się za dupę. Darł się, co drugie słowo wołając: „Scheisse!" i Fenix w mgnieniu oka zorientował się, że nie chodzi mu tak dosłownie o gówno.

– Idiot! Polnischen Schweine!

Zrobiło mu się słabo. Poparzył komendantowi dupsko karbolem.

– To był przypadek – zaczął się tłumaczyć.

Doktor Śliwiński, który nadbiegł, słysząc opętańcze krzyki, próbował mu pomóc.

– Panie komendancie, to ja odwołałem więźnia do innej pracy...

– To sabotaż! – darł się SS-Oberscharführer Bürckl, sięgając do kabury, i Fenix był tak zdesperowany, że chciał tuż przed śmiercią oświadczyć coś w rodzaju: „Jestem Żydem i Polakiem. Ku chwale Ojczyzny poparzyłem panu dupę. Mam nadzieję, że będzie długo bolało!".

Zobaczył jednak, że w tłumie Niemców, który zebrał się za plecami komendanta, co drugi tłumi śmiech. Bürckl opanował się natychmiast. Lekko zarzucając nogą, pokuśtykał do pechowego kibla.

– Proszę – powiedział do Fenixa.

– Nie, nie. Dziękuję. Nie mam potrzeby. Fizjologicznej...

– Szpryca! – rozkazał Bürckl.

Fenix zrozumiał, że ma jeszcze raz, pokazowo wyczyścić kibel na oczach szacownego zgromadzenia. Opryskał deskę, aż się z niej lało.

– Ja, gut – pochwalił komendant.

Ale gdy Fenix sięgał po szmatę, by wytrzeć i wypucować, zaprzeczył.

– Nein, nein. Ściągaj gacie.

– Ale mi się nie chce, panie komendancie... – do Fenixa docierało, chyba docierało, co go czeka.

– Nie szkodzi – odpowiedział uprzejmie Franz Bürckl i popchnął Fenixa.

– Sssss... – zasyczał Fenix, gdy jego nagie uda zetknęły się z polaną karbolem deską. Przez pierwszą sekundę współczuł komendantowi tego, co tamten przeszedł wcześniej. Ale w drugiej już nie. Bo zwyrodnialec Bürckl wyrwał jednemu z oficerów szpicrutę i uderzył nią Fenixa po stopach raz i drugi, by po chwili radośnie zacząć go po nich obijać tak, aby Fenix „tańczył" nogami w powietrzu i tym samym całym ciężarem ciała opierał się na parzącej desce.

* * *

Prosto z gestapowskich kibli Fenix wylądował w szpitalu. Doktor wysmarował mu tyłek i uda wazeliną.

– Skóra będzie schodziła przez kilka tygodni. Dam panu gazę, koledzy na noc niech założą kompresy.

Apolinary i Zygmuś, by uczynić poniżające cierpienie znośniejszym, układali mu w nocy wierszyki.

– Komendanta Franza Bürckla dupa

Wrząca była niczym zupa z trupa.

Fenix – bojownik karbolem...

– Dajcie spokój. Kompresy wystarczą. A rymy się wyczerpują.

– Możemy powtarzać: dupa – pupa.

– To nawet na miejscu, bo poparzone tyłki były dwa.

– PP – prychnął na nich Fenix. – Poeci Pawiaka!

– PPPP! – kumple mieli dobrą zabawę. – Polscy Patriotyczni Poeci Pawiaka.

– Ejże, ale chyba nie opowiadaliście tego nikomu? – Fenix poczuł, że ta głupia sprawa wymyka się spod kontroli.

– Nikomu? Nie... (...)

– Zostanie pan przewieziony do Berlina, do więzienia Moabit. Czeka pana sąd wojenny.

– A kapitan Tollig? Czy spotkam go tam?

– To wszystko, co mam panu do powiedzenia – oświadczył generał i kazał go odprowadzić.

* * *

Moabit.

Panie Boże! – jęknął Fenix. – To nie mogłeś mnie wysłać na śmierć wczoraj z kolegami, tylko będziesz mnie wlókł aż do Berlina? Czy to jest w porządku?

Wieczorem przyszedł do niego doktor Śliwiński.

– Pan zgłaszał gorączkę.

– Nie... – wyrwało się Fenixowi, ale wzrok lekarza uświadomił mu, w czym rzecz. Poprawił się: – Nie gorączkę, tylko temperaturę wysoką... bo nie wiem, czy to już gorączka, czy...

Doktor machnął ręką i podał mu termometr.

– Proszę zmierzyć. Poczekam.

Strażnik stał w drzwiach, ale nie interesował się nimi. Śliwiński pochylił się nad Fenixem i wsunął mu w rękę coś małego.

– Połknie pan to, gdy będą pana wieźli przez miasto. Ani wcześniej, ani później – szepnął i dodał na głos, odbierając od niego termometr: – Stan podgorączkowy. Sądzę, że wyjdzie pan.

Fenix spojrzał na niego szeroko otwartymi oczami. Lekarz mrugnął.

– Sądzę, że wyjdzie pan z tego. Do widzenia.

To była tabletka. Mała, biała tabletka. Nie kapsułka z cyjankiem potasu. Jakaś tabletka.

Chcą mnie otruć, żebym nie posypał się na procesie – pomyślał. – Trudno. Mam już dosyć. Wezmę to i po sprawie. (...)

Połknął, gdy zatrzymali się pod siedzibą gestapo w alejach Szucha. Żandarmi obcesowo wyprowadzili ich z samochodu. Pogonili do piwnicy. Na schodach poczuł, że robi mu się słabo. Upadł i dorwały go mdłości. Zaczął wymiotować. Zbiegli się ludzie w mundurach gestapo. Ostatnie, co pamięta, to siebie rzygającego Niemcom na lśniące buty i wyprasowane w kant spodnie.

Ocknął się w celi. Był przy nim lekarz i dwóch żandarmów. Doktor obmacywał mu brzuch.

– Boli? – pytał.

– Boli – jęczał Fenix.

Potem nosze, chłodne, listopadowe powietrze. Ambulans. Czysty, sterylny zapach. Samochód zatrzymał się. Sanitariusze wynieśli go i był na tyle przytomny, że zorientował się, iż jest w szpitalu na Żelaznej.

No i stało się – jęknął w duchu – jestem w getcie!

Po chwili jednak, jakimś nadludzkim wysiłkiem umysłu dotarło do niego, że szpital Świętej Zofii na Żelaznej jest wyłączony z getta i pełni rolę szpitala więziennego. A zaraz po tym ciałem Fenixa wstrząsnął nowy skurcz i zwymiotował na nosze, sanitariusza z przodu i siebie.

– Tutaj, tutaj – usłyszał słodki kobiecy głos i jakieś dobre ręce zajęły się nim.

Ocierano mu twarz, chłodzono głowę kompresami. Za mgłą migały twarze pielęgniarek. Jedna miała prezencję Lusi, lwicy „Maxima", druga szafirowe oczy agentki Zetjotu. Fenix bardzo chciał uśmiechnąć się do nich. Odpowiedziały mu śmiechem. Z daleka usłyszał zalotny głos:

– ...całe pośladki oblazły mu ze skóry...

A potem rozstąpiły się i podszedł do niego anioł w bieli, zamiast pielęgniarskiego czepka miał przepaskę z różowych cekinów i pióra. Pola? Pola, łudząco podobna do Lody Halamy...

– Roxi i jej drużyna – szepnął w zachwycie, a anioł gigantyczną strzykawą zrobił mu zastrzyk.

Ciemność.

– Gdzie ja jestem? – wychrypiał Fenix, usiłując otworzyć oczy. W ustach miał przeraźliwą suchość.

– ...dzie ...a ...stem?...

– Proszę się nie bać – powiedział męski, głęboki głos.

Fenix dojrzał cień, który zbliżał się do niego, mówiąc:

– Proszę się nie bać.

Pochylił się nad nim Żyd w koloratce.

Fenix zadygotał.

No i doigrałem się! Jestem w piekle... – pomyślał, choć jego głos sparaliżował lęk. – Panie Boże, dlaczego mi to robisz? Mogłem umrzeć jak bohater w Palmirach z kolegami, to nie! Igrasz ze mną, Boże! Najpierw Moabit, teraz getto, szpital, tabletka na rzyganie i Żyd przebrany za księdza! Czy to wypada, Panie Boże, taki cyrk?! Czy nie dość się wycierpiałem?!

– Pan czuwa nad tobą – wyszeptał Żyd.

Fenix zatrzepotał rękami, jakby chciał się zerwać ze szpitalnego łóżka.

– Nazywam się Tadeusz Puder, byłem rektorem na Freta, u świętego Jacka...

– Jezu! – jęknął Fenix i poczuł się tak głupio, że ze wstydu znów zasnął.

Tadeusz Puder – jedyny znany w przedwojennej Polsce Żyd – ksiądz katolicki. Objął parafię świętego Jacka po księdzu Stanisławie Trzeciaku, najsłynniejszym antysemicie w sutannie. Cała Warszawa znała incydent spoliczkowania księdza Pudra w czasie mszy, gdy szedł z ołtarza na ambonę. Jego chrześcijańska postawa przysporzyła mu spontanicznej popularności. Ale narodowcy nie mogli przeżyć semickiego księdza. Rzucali w niego kamieniami, krzycząc: „Puder Żyd".

* * *

Czyste łóżko i wykrochmalona pościel wróciły Fenixa do życia. Ze wstydem uporał się szybko. On i ksiądz Puder byli jedynymi pacjentami szpitalnej celi. Zaprzyjaźnili się błyskawicznie. Dwóch ochrzczonych Żydów, ksiądz i bokser. Pasuje. (...)

– Śpij mocno. Będę się za ciebie modlił, synu.

– Ja mógłbym się za księdza bić, bo z modlitwą to mam takie kłopoty. Niewyjaśnione sprawy z Panem Bogiem.

– Chcesz się wyspowiadać?

Fenix zadumał się. Ostatni raz robił to... nie pamięta kiedy. Bycie Żydem, katolikiem, niepraktykującym, kochającym życie, kobiety, wino, śpiew, kobiet więcej...

– Chcę. Któż mnie lepiej wyspowiada niż drugi Żyd?

* * *

(...) Wieczorem wszedł do jego celi przodownik policji. Za nim stało dwóch funkcjonariuszy.

– No, koniec tych fochów, panie Fenix! – powiedział głośno. – Doktory uznali, że się pan do podróży nadajesz, to się nadajesz. Jutro jedziesz pan na sąd! Do Berlina! Kierowca prosił, żebyś mu pan sanitarki nie zarzygał, ha, ha, ha!

Fenix spojrzał na niego nieżyczliwie. A policjant mrugnął i zasłaniając zwalistym cielskiem funkcjonariuszy stojących w drzwiach, podał mu miniaturową kartkę.

– Zjedz pan, co masz dzisiaj – powiedział głośno. – Bo na drogę dostaniesz pan suchy prowiant.

Gdy tylko wyszli i Fenix upewnił się, że pod zakratowanym okienkiem celi nikogo nie ma, rzucił się na kartkę. „Piękna 6, I piętro, dentysta".

Nie spał całą noc. Kartkę zjadł, jak kazał policjant. Rano ten sam przodownik wyprowadzał go z celi.

– No, trzecia po południu. Za dwie godziny będzie ciemno. Uważajcie na drodze, bo to może być ślizgawica.

Gdy nikt nie słyszał, szepnął:

– Zwiewaj pan, jak tylko otworzą samochód. Pamięta adres?

Fenix kiwnął głową i nie zadawał pytań. (...) Teraz już wiedział, że rozpoczęta tabletką na Pawiaku akcja jest zaplanowana i ktoś nad nią czuwa. Tuptuś. Któż by inny. Tuptuś.

Wsadzili go do samochodu, obok jeden cywil i jeden policjant. Gdy zbliżali się Marszałkowską do Koszykowej, przełknął ślinę. Na wysokości Pięknej przed samochodem gwałtownie zatrzymała się niewielka ciężarówka. Wyskoczyli z niej mężczyźni z rewolwerami. Serce podeszło mu do gardła. Piękna 6, I piętro. W kilku susach dopadli samochodu, otworzyli drzwi i lufy skierowali w eskortę. Odepchnął się od cywila i wyskoczył na ulicę. Nie oglądał się za siebie. Biegł, jakby to miał być rekord w sprincie. Za sobą słyszał strzały, przed sobą widział biegnących mężczyzn w płaszczach. Wiedział, że to ubezpieczenie. Jednemu z nich spadł z głowy kaszkiet. Miał wyjątkowo rude włosy.

Zatrzymali się przed bramą. Piękna 6.

Wskoczył w czeluść klatki, nie pobiegli za nim. Tabliczka „Lekarz Dentysta". Ledwie łapał oddech. Drzwi otworzyły się same. Mężczyzna w białym kitlu wciągnął go do środka, poprowadził do gabinetu i wepchnął na fotel.

– Proszę otworzyć usta – powiedział zdenerwowany. Wetknął mu ligninę pod policzki. A potem wziął do ręki pędzel i brzytwę.

– Muszę zgolić panu wąsy.

Ręce mu się trzęsły, Fenix pomyślał, że facet pewnie lepiej rwie, niż goli. (...)

Po chwili usłyszeli ciche pukanie do drzwi. Kobieta wprowadziła do kuchni dziewczynę.

– Baśka, łączniczka. – Podała mu rękę. Położyła palec na ustach i dała znak głową.

– Idziemy.

Na dole czekała na nich dorożka. Wsiedli. Serce wciąż waliło mu mocno. Zatrzymali się na Starym Mieście. Rycerska 1.

– To tutaj – powiedziała łączniczka i zaprowadziła go do mieszkania na poddaszu.

Pokój był skromny. Czyste łóżko, szafa, stół. Zlew. Trochę jedzenia. Klasyczny lokal konspiracyjny. Z okien mansardy widać było szerokie płaszczyzny dachów. Mógłby nimi biec w nieskończoność.

– Ubikacja na półpiętrze. – Wyjaśniła lakonicznie i pochyliła się, zaglądając pod łóżko.

Fenix po raz pierwszy w życiu patrzył na wypięte kobiece pośladki i nie miał żadnych życzeń. Nawet skojarzeń. Nic.

Baśka wyjęła spod łóżka parabellum i pudło amunicji. Dała mu nową kenkartę. Zdjęcie bez wąsów, sprzed Pawiaka. (...)

– Do widzenia.

– Ale...

– Żadnych pytań. Wkrótce wszystkiego się pan dowie. Proszę odpoczywać. – Uśmiechnęła się zdawkowo i zamknęła za sobą drzwi.

Fenix padł na łóżko. (...)

* * *

Późnym popołudniem usłyszał pukanie do drzwi. Otworzył.

W drzwiach stała Baśka i nieznajomy mężczyzna.

– Proszę – powiedział Fenix.

– Zostawiam jedzenie i nie przeszkadzam panom – powiedziała Baśka i może nawet się uśmiechnęła.

Skądś go znam – Fenix uporczywie wpatrywał się w twarz mężczyzny. – Widziałem go gdzieś. Gdzieś niedawno.

– Do widzenia! – Łączniczka zamknęła za sobą drzwi.

Facet był wysoki, o wysportowanej sylwetce. Ciemne włosy miał gładko zaczesane do tyłu.

– Pan mnie nie poznaje – stwierdził i uśmiechnął się kącikiem ust. – Przypomnę się.

Włożył kaszkiet, zsunął lekko na oko, wyjął zza pazuchy rewolwer i wycelował w bok, obok Fenixa.

Przypomniał sobie od razu. Nie zważając na rewolwer, rzucił się na gościa i uściskał go serdecznie.

– Jestem pańskim dłużnikiem! Brawurowa akcja!

To był mężczyzna, który wczoraj uwolnił go w drodze ze szpitala Świętej Zofii. To on zatrzymał samochód i celował do policjanta w mundurze.

Schował rewolwer, zdjął kaszkiet i z szerokim uśmiechem podał rękę Fenixowi.

– Zacharewicz.

– Fenix. Ach, pan to przecież wie! Myślałem, że przyjdzie Tuptuś...

– Tuptuś? – zdziwił się Zacharewicz. – Nie znam.

Teraz Fenix zaniepokoił się.

– To nie Tuptuś stał za moim uwolnieniem? Czy też może to nie mnie mieliście uwolnić? – roześmiał się nerwowo.

– Bez obaw. To pan był celem naszej akcji. Dość długo czekaliśmy na dogodny moment. Decyzja o wywiezieniu pana do Berlina przyspieszyła wszystko, wiedzieliśmy, że teraz albo nigdy.

– Herbaty? – zaproponował Fenix. – Przepraszam, ale nie mam wódki.

– Ja mam! – Zacharewicz wyjął z kieszeni niewielką, płaską butelkę.

– Co z Tuptusiem? Skoro nie on zorganizował moje zniknięcie, zaczynam się bać.

– O niego czy o siebie? – zażartował gość.

– Kaziu Komorowski, mówi tak charakterystycznie, wooolnooo.

– A, to trzeba było od razu mówić, że chodzi o Kaaaziaaa! Tak, Kaziu jest z nami.

– No to jesteśmy w domu! Po maluchu?

– Po maluchu!

– Pana zdrowie, panie Zacharewicz! Za udaną akcję, odzyskaną wolność i AK!

Zacharewicz wstrzymał kieliszek przed wypiciem.

– Muszę coś panu powiedzieć.

– Bardzo dobra wódka! – Fenix otarł usta dłonią i otrząsnął się. Dopiero teraz zorientował się, że gość nie wypił.

– My nie jesteśmy z AK. Jesteśmy z NSZ.

Fenix zbladł.

– Związek Jaszczurczy? – zapytał nieśmiało.

– Tak.

– Obóz Narodowo-Radykalny? – dopytał Fenix, polewając sobie szybko drugi kieliszek.

– Tak. (...)

– Jezu Chryste... – jęknął Fenix i wypił.

– Tak. Walczą szalone, wściekłe lwy – zaśpiewał Zacharewicz. – To NSZ. To my.

– Boże... - Potarł dłonią czoło i zerwał się. Parabelka była pod łóżkiem. Nie, nie będzie się wygłupiał. Po prostu się przyzna i już. Ale Panie Boże, czy to jest w porządku? – Teraz ja muszę panu coś powiedzieć, panie Zacharewicz. Bo chyba przeoczyliście jeden szczegół. Jestem Żydem.

– Wiem – wzruszył ramionami Zacharewicz. – I był pan w AK. Wszystko wiem.

– Zatem odbiliście mnie z Pawiaka świadomie?

– Jak najbardziej.

– Żeby mnie dręczyć?

Zacharewicz wypił pierwszy kieliszek i teraz sam sobie polał.

– Piotr. – Przeszedł na „ty". – Słuchaj, Fenix. Chcemy, byś z nami współpracował. Jesteś oddanym, dobrym Polakiem. Na dodatek, jak słyszę, wierzącym, choć powiem ci, że w ogóle tego nie braliśmy pod uwagę. (...)

– Oto ja, przeciwnik ONR, gett ławkowych, faszyzmu i rasizmu, stałem się oficerem Narodowych Sił Zbrojnych! Boże, coś Żydów przez tak długie wieki, wodził cierpliwie ku klęskom i chwale, wybacz!

Zasalutował Bogu. Siadł na krześle i zagapił się w pogrążoną w wieczornym mroku Warszawę. I coś mu się jeszcze przypomniało.

– Panie Boże, czy to jest w porządku?

Elżbieta Cherezińska jest pisarką, z wykształcenia teatrologiem. Wydała m.in. „Z jednej strony, z drugiej strony"  (wraz z Szewachem Weissem), „Byłam sekretarką Rumkowskiego", „Grę w kości" oraz „Koronę śniegu i krwi"

Więzienie śledcze gestapo na Pawiaku, Warszawa, Generalne Gubernatorstwo. Marzec 1942.

Fenix – przedwojenny bokser Żydowskiego Klubu Sportowego Makabi. Konspiracyjną działalność w AK uprawiał jako niekoronowany król warszawskich knajp.

* * *

Fenix leży na brzuchu na sienniku ułożonym na gołej podłodze. Wygląda, jakby spał. Granatowa, opuchnięta twarz, od której odbija się ciemnożółty nos. Obrzmiałe powieki, posklejane krwią z rozbitej brwi. W czteroosobowej celi prócz niego jest dziesięciu mężczyzn i jeden młody chłopak. Tylko dwa sienniki. Na jednym leży Fenix, na drugim nieprzytomny więzień. Pozostali siedzą na podłodze, nieruchomo. Śledzą lot muchy.

Chłopak wyciąga powoli rękę. Mucha podlatuje do niego, ale rozmyśla się. W ostatniej chwili skręca. Wznosi się wysoko, pod wilgotny sufit i nagle, jakby pikując, osiada na sienniku przed twarzą Fenixa.

– Jeden zero dla mnie – mamrocze Fenix, z trudem otwierając sklejone powieki.

– Pan Fenix ma zawsze szczęście – oznajmia beznamiętnie starszy mężczyzna w okularach ze stłuczonym szkiełkiem.

– Chodź do tatusia – mruczy Fenix – opowiedz, co na świecie.

– Ona nic nie wie, ona jest niewinna – wyręcza muchę chłopak.

– Ona wszystkiemu zaprzecza. Ich bestraite – inny z mężczyzn wyrecytował formułkę, którą każdy z nich powtarzał podczas przesłuchań.

– Ona nigdzie nie była, nic nie widziała i nie wie, dlaczego tu siedzi.

Fenix podnosi się z siennika powoli. Wstaje na chwiejnych nogach.

– No, ja to sobie dzisiaj nie posiedzę – jęknął. – Jasna dupa.

Szczęknęła zasuwa w drzwiach. Chłopak zerwał się z pryczy.

Do celi wniesiono na noszach mężczyznę.

– Proszę nie rzucać! – błagalnie jęknął chłopiec. – Ja zdejmę...

Fenix i czterej mężczyźni, szurając i kuśtykając, pospieszyli młodemu z pomocą. Ciało mężczyzny było tak skatowane, że nie mogli go przenieść na siennik, nie naruszając ran. Ale był nieprzytomny, może nie czuł bólu. Drzwi za strażnikami zamknęły się.

– Panie Edelstein, łóżko jest pana – kulturalnie zaproponował Fenix. Mieli umowę, że sienniki są dla pobitych. (...)

Poczłapał po miskę z wodą i wraz z młodym zaczęli okładać ciało Edelsteina zimnymi kompresami. On etap kompresów i bycia ludzką galaretą miał już za sobą. Ostatnio znęcali się nad nim coraz słabiej, co zawdzięczał frontowi wschodniemu, a jakże.

(...) Nie wzywano go na przesłuchania, co jak sądził, zawdzięczał poszukiwaniom Tolliga na froncie wschodnim. Całymi dniami czyścił i dezynfekował klozety, sprzątał cele i korytarze. Na plecach nosił pojemnik z karbolem i rozpylaczem. Pod nim upchane miał grypsy. Po miesiącu roboty dostał ksywę „Listonosz". (...)

W Pawiaku Polska Podziemna trzymała się mocno. Grypsami płynęły w obie strony linie zeznań, listy konfidentów, ostrzeżenia przed kapusiami, pseudonimy zagrożonych. Wiadomości prywatne, polityczne i konspiracyjne mieszały się ze sobą. (...) Bywali tacy, co pękali. Nikogo nie oceniał. Widział na oddziale chłopca całego w czarne cętki. Przypalony papierosem kilkaset razy. Ponoć pary z gęby nie puścił. Raz mu się zdawało, że na Serbii mignęła mu Zizi, fordanserka z „Maxima". Ale pewności nie miał. Socjaliści, ludowcy, akowcy, narodowcy – na Pawiaku byli wszyscy. Polska siedząca była solidarna, jak jeden mąż. Dyskusji politycznych nikt nie toczył. Ważniejsze było „przeżyć" od „jak żyć". Od czasu do czasu przedostawały się wieści z getta, w końcu Pawiak był na terenie wydzielonym z dzielnicy żydowskiej.

Pozostało 82% artykułu
Plus Minus
„Heretic”: Wykłady teologa Hugh Granta
Plus Minus
„Farming Simulator 25”: Symulator kombajnu
Plus Minus
„Rozmowy z Brechtem i inne wiersze”: W środku niczego
Plus Minus
„Joy”: Banalny dramat o dobrym sercu
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Karolina Stanisławczyk: Czarne komedie mają klimat
Walka o Klimat
„Rzeczpospolita” nagrodziła zasłużonych dla środowiska