– Ejże, ale chyba nie opowiadaliście tego nikomu? – Fenix poczuł, że ta głupia sprawa wymyka się spod kontroli.
– Nikomu? Nie... (...)
– Zostanie pan przewieziony do Berlina, do więzienia Moabit. Czeka pana sąd wojenny.
– A kapitan Tollig? Czy spotkam go tam?
– To wszystko, co mam panu do powiedzenia – oświadczył generał i kazał go odprowadzić.
* * *
Moabit.
Panie Boże! – jęknął Fenix. – To nie mogłeś mnie wysłać na śmierć wczoraj z kolegami, tylko będziesz mnie wlókł aż do Berlina? Czy to jest w porządku?
Wieczorem przyszedł do niego doktor Śliwiński.
– Pan zgłaszał gorączkę.
– Nie... – wyrwało się Fenixowi, ale wzrok lekarza uświadomił mu, w czym rzecz. Poprawił się: – Nie gorączkę, tylko temperaturę wysoką... bo nie wiem, czy to już gorączka, czy...
Doktor machnął ręką i podał mu termometr.
– Proszę zmierzyć. Poczekam.
Strażnik stał w drzwiach, ale nie interesował się nimi. Śliwiński pochylił się nad Fenixem i wsunął mu w rękę coś małego.
– Połknie pan to, gdy będą pana wieźli przez miasto. Ani wcześniej, ani później – szepnął i dodał na głos, odbierając od niego termometr: – Stan podgorączkowy. Sądzę, że wyjdzie pan.
Fenix spojrzał na niego szeroko otwartymi oczami. Lekarz mrugnął.
– Sądzę, że wyjdzie pan z tego. Do widzenia.
To była tabletka. Mała, biała tabletka. Nie kapsułka z cyjankiem potasu. Jakaś tabletka.
Chcą mnie otruć, żebym nie posypał się na procesie – pomyślał. – Trudno. Mam już dosyć. Wezmę to i po sprawie. (...)
Połknął, gdy zatrzymali się pod siedzibą gestapo w alejach Szucha. Żandarmi obcesowo wyprowadzili ich z samochodu. Pogonili do piwnicy. Na schodach poczuł, że robi mu się słabo. Upadł i dorwały go mdłości. Zaczął wymiotować. Zbiegli się ludzie w mundurach gestapo. Ostatnie, co pamięta, to siebie rzygającego Niemcom na lśniące buty i wyprasowane w kant spodnie.
Ocknął się w celi. Był przy nim lekarz i dwóch żandarmów. Doktor obmacywał mu brzuch.
– Boli? – pytał.
– Boli – jęczał Fenix.
Potem nosze, chłodne, listopadowe powietrze. Ambulans. Czysty, sterylny zapach. Samochód zatrzymał się. Sanitariusze wynieśli go i był na tyle przytomny, że zorientował się, iż jest w szpitalu na Żelaznej.
No i stało się – jęknął w duchu – jestem w getcie!
Po chwili jednak, jakimś nadludzkim wysiłkiem umysłu dotarło do niego, że szpital Świętej Zofii na Żelaznej jest wyłączony z getta i pełni rolę szpitala więziennego. A zaraz po tym ciałem Fenixa wstrząsnął nowy skurcz i zwymiotował na nosze, sanitariusza z przodu i siebie.
– Tutaj, tutaj – usłyszał słodki kobiecy głos i jakieś dobre ręce zajęły się nim.
Ocierano mu twarz, chłodzono głowę kompresami. Za mgłą migały twarze pielęgniarek. Jedna miała prezencję Lusi, lwicy „Maxima", druga szafirowe oczy agentki Zetjotu. Fenix bardzo chciał uśmiechnąć się do nich. Odpowiedziały mu śmiechem. Z daleka usłyszał zalotny głos:
– ...całe pośladki oblazły mu ze skóry...
A potem rozstąpiły się i podszedł do niego anioł w bieli, zamiast pielęgniarskiego czepka miał przepaskę z różowych cekinów i pióra. Pola? Pola, łudząco podobna do Lody Halamy...
– Roxi i jej drużyna – szepnął w zachwycie, a anioł gigantyczną strzykawą zrobił mu zastrzyk.
Ciemność.
– Gdzie ja jestem? – wychrypiał Fenix, usiłując otworzyć oczy. W ustach miał przeraźliwą suchość.
– ...dzie ...a ...stem?...
– Proszę się nie bać – powiedział męski, głęboki głos.
Fenix dojrzał cień, który zbliżał się do niego, mówiąc:
– Proszę się nie bać.
Pochylił się nad nim Żyd w koloratce.
Fenix zadygotał.
No i doigrałem się! Jestem w piekle... – pomyślał, choć jego głos sparaliżował lęk. – Panie Boże, dlaczego mi to robisz? Mogłem umrzeć jak bohater w Palmirach z kolegami, to nie! Igrasz ze mną, Boże! Najpierw Moabit, teraz getto, szpital, tabletka na rzyganie i Żyd przebrany za księdza! Czy to wypada, Panie Boże, taki cyrk?! Czy nie dość się wycierpiałem?!
– Pan czuwa nad tobą – wyszeptał Żyd.
Fenix zatrzepotał rękami, jakby chciał się zerwać ze szpitalnego łóżka.
– Nazywam się Tadeusz Puder, byłem rektorem na Freta, u świętego Jacka...
– Jezu! – jęknął Fenix i poczuł się tak głupio, że ze wstydu znów zasnął.
Tadeusz Puder – jedyny znany w przedwojennej Polsce Żyd – ksiądz katolicki. Objął parafię świętego Jacka po księdzu Stanisławie Trzeciaku, najsłynniejszym antysemicie w sutannie. Cała Warszawa znała incydent spoliczkowania księdza Pudra w czasie mszy, gdy szedł z ołtarza na ambonę. Jego chrześcijańska postawa przysporzyła mu spontanicznej popularności. Ale narodowcy nie mogli przeżyć semickiego księdza. Rzucali w niego kamieniami, krzycząc: „Puder Żyd".
* * *
Czyste łóżko i wykrochmalona pościel wróciły Fenixa do życia. Ze wstydem uporał się szybko. On i ksiądz Puder byli jedynymi pacjentami szpitalnej celi. Zaprzyjaźnili się błyskawicznie. Dwóch ochrzczonych Żydów, ksiądz i bokser. Pasuje. (...)
– Śpij mocno. Będę się za ciebie modlił, synu.
– Ja mógłbym się za księdza bić, bo z modlitwą to mam takie kłopoty. Niewyjaśnione sprawy z Panem Bogiem.
– Chcesz się wyspowiadać?
Fenix zadumał się. Ostatni raz robił to... nie pamięta kiedy. Bycie Żydem, katolikiem, niepraktykującym, kochającym życie, kobiety, wino, śpiew, kobiet więcej...
– Chcę. Któż mnie lepiej wyspowiada niż drugi Żyd?
* * *
(...) Wieczorem wszedł do jego celi przodownik policji. Za nim stało dwóch funkcjonariuszy.
– No, koniec tych fochów, panie Fenix! – powiedział głośno. – Doktory uznali, że się pan do podróży nadajesz, to się nadajesz. Jutro jedziesz pan na sąd! Do Berlina! Kierowca prosił, żebyś mu pan sanitarki nie zarzygał, ha, ha, ha!
Fenix spojrzał na niego nieżyczliwie. A policjant mrugnął i zasłaniając zwalistym cielskiem funkcjonariuszy stojących w drzwiach, podał mu miniaturową kartkę.
– Zjedz pan, co masz dzisiaj – powiedział głośno. – Bo na drogę dostaniesz pan suchy prowiant.
Gdy tylko wyszli i Fenix upewnił się, że pod zakratowanym okienkiem celi nikogo nie ma, rzucił się na kartkę. „Piękna 6, I piętro, dentysta".
Nie spał całą noc. Kartkę zjadł, jak kazał policjant. Rano ten sam przodownik wyprowadzał go z celi.
– No, trzecia po południu. Za dwie godziny będzie ciemno. Uważajcie na drodze, bo to może być ślizgawica.
Gdy nikt nie słyszał, szepnął:
– Zwiewaj pan, jak tylko otworzą samochód. Pamięta adres?
Fenix kiwnął głową i nie zadawał pytań. (...) Teraz już wiedział, że rozpoczęta tabletką na Pawiaku akcja jest zaplanowana i ktoś nad nią czuwa. Tuptuś. Któż by inny. Tuptuś.
Wsadzili go do samochodu, obok jeden cywil i jeden policjant. Gdy zbliżali się Marszałkowską do Koszykowej, przełknął ślinę. Na wysokości Pięknej przed samochodem gwałtownie zatrzymała się niewielka ciężarówka. Wyskoczyli z niej mężczyźni z rewolwerami. Serce podeszło mu do gardła. Piękna 6, I piętro. W kilku susach dopadli samochodu, otworzyli drzwi i lufy skierowali w eskortę. Odepchnął się od cywila i wyskoczył na ulicę. Nie oglądał się za siebie. Biegł, jakby to miał być rekord w sprincie. Za sobą słyszał strzały, przed sobą widział biegnących mężczyzn w płaszczach. Wiedział, że to ubezpieczenie. Jednemu z nich spadł z głowy kaszkiet. Miał wyjątkowo rude włosy.
Zatrzymali się przed bramą. Piękna 6.
Wskoczył w czeluść klatki, nie pobiegli za nim. Tabliczka „Lekarz Dentysta". Ledwie łapał oddech. Drzwi otworzyły się same. Mężczyzna w białym kitlu wciągnął go do środka, poprowadził do gabinetu i wepchnął na fotel.
– Proszę otworzyć usta – powiedział zdenerwowany. Wetknął mu ligninę pod policzki. A potem wziął do ręki pędzel i brzytwę.
– Muszę zgolić panu wąsy.
Ręce mu się trzęsły, Fenix pomyślał, że facet pewnie lepiej rwie, niż goli. (...)
Po chwili usłyszeli ciche pukanie do drzwi. Kobieta wprowadziła do kuchni dziewczynę.
– Baśka, łączniczka. – Podała mu rękę. Położyła palec na ustach i dała znak głową.
– Idziemy.
Na dole czekała na nich dorożka. Wsiedli. Serce wciąż waliło mu mocno. Zatrzymali się na Starym Mieście. Rycerska 1.
– To tutaj – powiedziała łączniczka i zaprowadziła go do mieszkania na poddaszu.
Pokój był skromny. Czyste łóżko, szafa, stół. Zlew. Trochę jedzenia. Klasyczny lokal konspiracyjny. Z okien mansardy widać było szerokie płaszczyzny dachów. Mógłby nimi biec w nieskończoność.
– Ubikacja na półpiętrze. – Wyjaśniła lakonicznie i pochyliła się, zaglądając pod łóżko.
Fenix po raz pierwszy w życiu patrzył na wypięte kobiece pośladki i nie miał żadnych życzeń. Nawet skojarzeń. Nic.
Baśka wyjęła spod łóżka parabellum i pudło amunicji. Dała mu nową kenkartę. Zdjęcie bez wąsów, sprzed Pawiaka. (...)
– Do widzenia.
– Ale...
– Żadnych pytań. Wkrótce wszystkiego się pan dowie. Proszę odpoczywać. – Uśmiechnęła się zdawkowo i zamknęła za sobą drzwi.
Fenix padł na łóżko. (...)
* * *
Późnym popołudniem usłyszał pukanie do drzwi. Otworzył.
W drzwiach stała Baśka i nieznajomy mężczyzna.
– Proszę – powiedział Fenix.
– Zostawiam jedzenie i nie przeszkadzam panom – powiedziała Baśka i może nawet się uśmiechnęła.
Skądś go znam – Fenix uporczywie wpatrywał się w twarz mężczyzny. – Widziałem go gdzieś. Gdzieś niedawno.
– Do widzenia! – Łączniczka zamknęła za sobą drzwi.
Facet był wysoki, o wysportowanej sylwetce. Ciemne włosy miał gładko zaczesane do tyłu.
– Pan mnie nie poznaje – stwierdził i uśmiechnął się kącikiem ust. – Przypomnę się.
Włożył kaszkiet, zsunął lekko na oko, wyjął zza pazuchy rewolwer i wycelował w bok, obok Fenixa.
Przypomniał sobie od razu. Nie zważając na rewolwer, rzucił się na gościa i uściskał go serdecznie.
– Jestem pańskim dłużnikiem! Brawurowa akcja!
To był mężczyzna, który wczoraj uwolnił go w drodze ze szpitala Świętej Zofii. To on zatrzymał samochód i celował do policjanta w mundurze.
Schował rewolwer, zdjął kaszkiet i z szerokim uśmiechem podał rękę Fenixowi.
– Zacharewicz.
– Fenix. Ach, pan to przecież wie! Myślałem, że przyjdzie Tuptuś...
– Tuptuś? – zdziwił się Zacharewicz. – Nie znam.
Teraz Fenix zaniepokoił się.
– To nie Tuptuś stał za moim uwolnieniem? Czy też może to nie mnie mieliście uwolnić? – roześmiał się nerwowo.
– Bez obaw. To pan był celem naszej akcji. Dość długo czekaliśmy na dogodny moment. Decyzja o wywiezieniu pana do Berlina przyspieszyła wszystko, wiedzieliśmy, że teraz albo nigdy.
– Herbaty? – zaproponował Fenix. – Przepraszam, ale nie mam wódki.
– Ja mam! – Zacharewicz wyjął z kieszeni niewielką, płaską butelkę.
– Co z Tuptusiem? Skoro nie on zorganizował moje zniknięcie, zaczynam się bać.
– O niego czy o siebie? – zażartował gość.
– Kaziu Komorowski, mówi tak charakterystycznie, wooolnooo.
– A, to trzeba było od razu mówić, że chodzi o Kaaaziaaa! Tak, Kaziu jest z nami.
– No to jesteśmy w domu! Po maluchu?
– Po maluchu!
– Pana zdrowie, panie Zacharewicz! Za udaną akcję, odzyskaną wolność i AK!
Zacharewicz wstrzymał kieliszek przed wypiciem.
– Muszę coś panu powiedzieć.
– Bardzo dobra wódka! – Fenix otarł usta dłonią i otrząsnął się. Dopiero teraz zorientował się, że gość nie wypił.
– My nie jesteśmy z AK. Jesteśmy z NSZ.
Fenix zbladł.
– Związek Jaszczurczy? – zapytał nieśmiało.
– Tak.
– Obóz Narodowo-Radykalny? – dopytał Fenix, polewając sobie szybko drugi kieliszek.
– Tak. (...)
– Jezu Chryste... – jęknął Fenix i wypił.
– Tak. Walczą szalone, wściekłe lwy – zaśpiewał Zacharewicz. – To NSZ. To my.
– Boże... - Potarł dłonią czoło i zerwał się. Parabelka była pod łóżkiem. Nie, nie będzie się wygłupiał. Po prostu się przyzna i już. Ale Panie Boże, czy to jest w porządku? – Teraz ja muszę panu coś powiedzieć, panie Zacharewicz. Bo chyba przeoczyliście jeden szczegół. Jestem Żydem.
– Wiem – wzruszył ramionami Zacharewicz. – I był pan w AK. Wszystko wiem.
– Zatem odbiliście mnie z Pawiaka świadomie?
– Jak najbardziej.
– Żeby mnie dręczyć?
Zacharewicz wypił pierwszy kieliszek i teraz sam sobie polał.
– Piotr. – Przeszedł na „ty". – Słuchaj, Fenix. Chcemy, byś z nami współpracował. Jesteś oddanym, dobrym Polakiem. Na dodatek, jak słyszę, wierzącym, choć powiem ci, że w ogóle tego nie braliśmy pod uwagę. (...)
– Oto ja, przeciwnik ONR, gett ławkowych, faszyzmu i rasizmu, stałem się oficerem Narodowych Sił Zbrojnych! Boże, coś Żydów przez tak długie wieki, wodził cierpliwie ku klęskom i chwale, wybacz!
Zasalutował Bogu. Siadł na krześle i zagapił się w pogrążoną w wieczornym mroku Warszawę. I coś mu się jeszcze przypomniało.
– Panie Boże, czy to jest w porządku?
Elżbieta Cherezińska jest pisarką, z wykształcenia teatrologiem. Wydała m.in. „Z jednej strony, z drugiej strony" (wraz z Szewachem Weissem), „Byłam sekretarką Rumkowskiego", „Grę w kości" oraz „Koronę śniegu i krwi"