Poznał pan Kuklińskiego osobiście już kilka dni po jego przylocie do USA. Pamięta pan to spotkanie?
Aris Pappas, były analityk CIA:
Tak. Mój szef kazał mi pojechać do „bezpiecznego miejsca", gdzie miałem się spotkać z człowiekiem, który właśnie uciekł do USA. Nakazał mi też zastosowanie tzw. surveillance detection routes, co mnie zdziwiło, bo choć ta procedura jest dobrze znana agentom działającym w terenie, to w przypadku analityków jej stosowanie – zwłaszcza w okolicach Waszyngtonu – było rzadkością. Mocno upraszczając, polega ona na tym, że jadąc z biura do miejsca, gdzie przebywał Kukliński, musiałem wyruszyć kilka godzin wcześniej i krążyć bez celu, sprawdzając, czy przypadkiem w tylnym lusterku nie widzę kogoś, kto szwenda się po mieście równie bezsensownie co ja. Gdy w końcu dotarłem na miejsce i wszedłem do środka, w pokoju było tyle dymu, że ledwo można było coś zobaczyć. Mój rozmówca palił jednego papierosa po drugim. Pułkownik Kukliński nie mówił wtedy jeszcze po angielsku, a ja nie mówiłem po polsku, więc porozumiewaliśmy się przez tłumacza. Wówczas nawet nie znałem jego nazwiska. Pierwsze pytanie, które mi zadał, brzmiało: „Czy dostałeś moje materiały z zeszłego tygodnia dotyczące XYZ?". Od razu stało się więc dla mnie jasne, że to on był głównym źródłem naszych informacji dotyczących planów wprowadzenia stanu wojennego. Już podczas pierwszego spotkania usłyszałem od niego, że decyzja o wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce już zapadła. To była niezwykle ważna wiadomość. Tego samego wieczoru wraz z moim szefem przygotowaliśmy raport, który trafił prosto do Białego Domu. Pamiętam, że byłem pod wrażeniem szczegółowości odpowiedzi Kuklińskiego. A także – co może zabrzmieć dramatycznie – zaimponowała mi jego godność. Podczas tego spotkania pułkownik Kukliński otrzymał nowe nazwisko, pod którym miał zacząć nowe życie w USA. Nie pamiętam, kiedy się dowiedziałem, jak się naprawdę nazywa, bo do dziś ja i moi koledzy z CIA, mówiąc o nim, używamy zazwyczaj tego drugiego nazwiska.
Jak ono brzmi?