Uczestnik sympozjów naukowych zapewne wie, o kim mówię: to ktoś przedsiębiorczy, menedżersko sprawny, otoczony zwykle zespołem sekretarek i petentów. Aspołeczny, nieposiadający owej umiejętności badacz, raczej więc nie ma szansy na to, aby udało mu się uzyskać grant; jeśli go nie uzyska, oczywiście, dopóki nie straci pracy na biedniejących wciąż uczelniach, które część grantu badawczego przejmują, może wrócić do tekstu swej przysięgi doktorskiej: faktycznie on jeden ma szansę pracować „non sordidi lucri causa".
Czy można coś uczynić w tej sytuacji – w sytuacji atomizacji dociekań naukowych wyrosłych na kulcie niezależności, co skutecznie przekształca uniwersytet w instytucję podrzędną? I w sytuacji przemiany etosu badacza w zespół pragmatycznie nakierowanych umiejętności menedżerskich?
Cały tekst w Plusie Minusie