Palnąć i czekać, aż pysk spuchnie. Na oczach świata na dodatek.
O Mołdawii sami jej obywatele mówią, że to państwo zachowuje się, jakby go nie było. Siedzi cicho jak mysz pod miotłą, licząc, że Putin go nie dojrzy, ale kilka dni temu, w tak hucznie obchodzony pod murami Kremla Dzień Zwycięstwa, zdecydowało się na odruch godny lwa.
Rogozin wybrał się do Naddniestrza oficjalnie w celu wzięcia udziału w uroczystościach państwowych i przeprowadzenia wizytacji inwestycji, które prowadzi tam za rosyjskie pieniądze lokalna władza. Tajemnicą poliszynela był jednak inny cel eskapady wicepremiera. Znany z ciętego języka i radykalnie nacjonalistycznych poglądów Rogozin miał przywieźć do Moskwy pudła z 30 tysiącami podpisów obywateli Naddniestrza pod apelem o uznanie niepodległości prowincji. Czy mołdawskie władze o tym wiedziały, czy nie, sprawa to drugorzędna. Ważne, że Rogozin podpisów separatystów do Moskwy, przynajmniej w komplecie, nie dowiózł.
Problemy kremlowskiego aparatczyka zaczęły się jeszcze przed startem jego samolotu w Moskwie. Oto na przelot pana Rogozina nad swoim terytorium zgody nie wyraziła Ukraina. Samolot musiał więc lecieć dookoła, przez terytorium Bułgarii i Rumunii. Lądował zaś nie w Tyraspolu, stolicy zbuntowanej prowincji, gdzie lotniska nie ma, ale w Kiszyniowie, stolicy Mołdawii. Mołdawianie przywitali go z honorami i odstawili do naddniestrzańskich Bender. Potem było świętowanie w leżącym nieopodal Tyraspolu, defilada z udziałem stacjonujących w Naddniestrzu rosyjskich żołnierzy, wiwatujące tłumy, heroiczne pieśni ojczyźniane, tysiące goździków, ogólnie znany postsowiecki standard. Najważniejsze jednak było przedstawienie wicepremierowi oficjalnego adresu Kongresu Wspólnot Rosyjskich do Władimira Władimirowicza z prośbą o uznanie niepodległości i przekazanie pudeł z listami poparcia. Rogozin wracał więc do Kiszyniowa objuczony jak wielbłąd i z przekonaniem, że swoją robotę wypełnił znakomicie.
I tu niespodzianka. Przed startem samolotu na pokład rosyjskiej maszyny wkroczyli uzbrojeni mołdawscy policjanci w kominiarkach i znaleźli pudła z podpisami. Chwilę później przesyłka, jako potencjalnie godząca w mołdawską konstytucję, została skonfiskowana przez celników. ?Z pewnością Rogozin się wściekł, ale niewiele mógł zrobić, bo wypowiedzenie Mołdawii wojny na lotnisku w Kiszyniowie ze względu na szczupłość sił własnych mogło go skazać na nieuniknioną niewolę. Nie dość tego. Kooperacji z kremlowskim watażką odmówiła Rumunia, zabraniając mu przelotu nad swoim terytorium. Wystartował więc, kierując się nad Ukrainę, ale tam w przekonaniu, że jego samolot zostanie przejęty przez ukraińskie myśliwce, zawrócił i jak niepyszny lądował znów w Kiszyniowie. Do domu musiał wracać – o hańbo! – na pokładzie zwykłego samolotu kursowego, co wicepremierowi Rosji nie przydarzyło się pewnie nigdy od czasów późnych Rurykowiczów.