Regularnie wygrywa wybory do Parlamentu Europejskiego i obsadza najważniejsze funkcje w strukturach Unii Europejskiej. Ale nie chodzi tu tylko o instytucje unijne – od roku 2005 przywódcą największego i najsilniejszego państwa UE jest bądź co bądź polityk ugrupowania chrześcijańsko-demokratycznego, który ma wielu sojuszników u steru władzy w innych krajach (także w Polsce).
CDU Angeli Merkel, wbrew swojej nazwie, nie jest jednak – zarówno w skali Niemiec, jak i w skali całej Unii – narzędziem ewangelizacji przestrzeni publicznej. Owszem, trudno niemiecką chadecję uznać za czynnik sprawczy lewicowo-liberalnych, zrywających z chrześcijaństwem, przemian kulturowych, ale jednocześnie wobec takich zjawisk jak instytucjonalizacja homoseksualnych „związków partnerskich" pozostaje ona bierna.
Być może CDU pójdzie w ślady jednej z belgijskich formacji chadeckich, która przemianowała się z Partii Społeczno-Chrześcijańskiej na Centrum Demokratyczno-Humanistyczne. Bo przecież chrześcijaństwo ze swoimi standardami moralnymi jest „wykluczające", a humanizm w swojej dzisiejszej ponowoczesnej wersji unika „dyskryminującego" rozróżniania dobra i zła. Odrzucanie przez ugrupowania chadeckie społecznego nauczania Kościoła wydaje się tendencją naturalną. Skoro nie da się zbudować raju na ziemi – co udowodnił krach realnego komunizmu – to i trudno wdrożyć rozwiązania, które stanowiłyby polityczny przekład przekazu ewangelicznego. Wiara w Boga i miłość bliźniego to jednak dary Bożej łaski, a nie rezultaty skutecznej inżynierii społecznej i wpływu ustawodawstwa na ludzką duszę.
Ktoś w tym miejscu mógłby zaoponować, że jednak w przeszłości bywało inaczej. Po koszmarze drugiej wojny światowej chadecy w zachodniej części Europy święcili polityczne triumfy. Cieszyli się olbrzymim poparciem społecznym, ponieważ ich pomysły owocowały rosnącym dobrobytem Niemców, Włochów, Belgów, Holendrów i innych narodów zachodnioeuropejskich. Kluczem do sukcesu była koncepcja solidaryzmu społecznego, która w swoim praktycznym wymiarze godziła gospodarkę rynkową z bezpieczeństwem socjalnym.
Kiedy jednak pod względem materialnym robi się zbyt dobrze, życie duchowe się wyjaławia. Człowiek nie ma ochoty ani na to, aby stawać się zimnym, ani na to, żeby stawać się gorącym, bo wobec pytań o wartości będące podstawami porządku publicznego wykazuje się obojętnością. I dokładnie taka obojętność zaczęła opanowywać chadecję.
Może warto zauważyć jeszcze coś innego. Polityk, który odwołuje się do społecznego nauczania Kościoła, na dłuższą metę musi popaść w konflikt ze swoimi współobywatelami. W pewnym momencie staje bowiem wobec dylematu – czy dla uzyskania ich poparcia, umożliwiającego mu rządzenie, iść w populizm, czy też pozostać wiernym wartościom, które przeciętnemu człowiekowi, zajętemu grillowaniem i kierującemu się dewizą: „moja chata z kraja", mogą się jawić jako pojęcia abstrakcyjne, które są zbędne.
Nad rolą chadecji zastanawiałem się przy okazji lektury najnowszego wydania czasopisma „Pressje" (nr 35). Ukazała się w nim druga część szkicu Jerzego Brauna o księdzu Piotrze Semenence, teologu, mistyku, jednym ze współzałożycieli zgromadzenia zmartwychwstańców i czołowym przedstawicielu polskiego XIX-wiecznego mesjanizmu.