Ktoś wymieniłby tu solidarnościowe autorytety moralne apelujące o to, żeby wyeliminować mentalność typową dla homo sovieticus, kto inny – przedsiębiorców biorących sprawy w swoje ręce. Ale chyba mało komu przyjdzie do głowy Jerzy Urban. Bo jak to, rzecznik prasowy PRL-owskiej dyktatury miałby uczyć Polaków bycia człowiekiem wolnym?
A jednak okazało się, że od dogorywającego realnego komunizmu do karykaturalnej wersji wolności droga jest krótka. Urban dał tego dowód, zakładając tygodnik „Nie". Tym samym główny propagandysta reżimu Wojciecha Jaruzelskiego stał się promotorem przekraczania wszelkich granic moralnych i estetycznych. Przyjmując perspektywę Urbana, można było wnioskować, że z nastania III RP należy wyciągnąć radykalne konsekwencje: skoro motłoch domagał się wszelkich swobód, to należy go obdarzyć także takimi, które oznaczają przyzwolenie dla plugastwa i świństwa, zwłaszcza że w każdym człowieku tkwi potwór czerpiący przyjemność z oglądania cudzych nieszczęść. I jeśli zastanawiając się nad fenomenem polskich tabloidów, zwracamy uwagę wyłącznie na powielanie przez nie zachodnich wzorców, to warto chyba uwzględnić również rolę, jaką na początku transformacji ustrojowej odegrał w kształtowaniu masowej wyobraźni Polaków właśnie Urban.
W „Nie" i innych mediach związanych z obozem postkomunistycznym swoją działalność dziennikarską zaczynał Piotr Mieśnik, autor „Wyznań hieny". Głównym motywem tej autobiograficznej książki są jednak kulisy pracy w „Fakcie". W ubiegłym roku Mieśnik odszedł z tego dziennika do portalu Gazeta.pl i postanowił rozliczyć się z przeszłością. W rezultacie powstała brutalna i cyniczna pozycja, pokazująca najciemniejsze zakamarki pracy w tabloidzie. Mamy tu więc sporo o „ryjach", czyli politykach z pierwszych stron gazet i rozmaitych celebrytach, „paparuchach", czyli – jak możemy się domyślać – fotografach pstrykających zdjęcia z ukrycia, wreszcie „hienach", czyli dziennikarzach polujących na coś, z czego można byłoby wypreparować materiał do gazety.
„Prasa bulwarowa – czytamy w książce Mieśnika – od początku do końca opiera się na zaskakującym koncepcie, nietuzinkowym pomyśle, czyli na frilu (...). Czy zdarza się, że tematy są całkowicie zmyślone, wyssane z brudnego redaktorskiego palucha? Niestety, tak. Ale fachowo nie nazywa się to kłamstwem ani oszustwem. W tabloidzie mówimy wtedy o frilu prenatalnym. O nakręcaniu i polerowaniu tematu, którego tak naprawdę nie ma".
Przykładem frilingu może być relacja „Faktu" ze słynnej konferencji w okresie rządów PiS, podczas której ówczesny minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro w związku z głośnym zatrzymaniem przez CBA doktora Mirosława G. oświadczył: „Już nikt nigdy przez tego pana życia pozbawiony nie będzie". Autor „Wyznań hieny" tak wspomina tamtą sytuację: „Zrobiłem (...) kompletnie bezpłciową notatkę, której nie powstydziliby się nawet w Polskiej Agencji Prasowej. Tyle że później tekst w swoje ręce wzięli redaktorzy, a następnie überredaktorzy z tak zwanej redakcyjnej belki. (...) Z typowo newsowej informacji o tym, że minister i szef specsłużby zarzucają lekarzowi popełnienie zbrodni, zrobił się artykuł, w którym to my jako redakcja już przesądzaliśmy o jego winie. »Doktor śmierć mordował w rządowym szpitalu« – to tylko jedna z próbek owoców niczym nieograniczonego frilingu".
Tabloidy w Polsce znalazły swoich obrońców wśród części konserwatywnych publicystów. Dostrzegli oni bowiem w nich ten rodzaj mediów, które wprawdzie odwołują się do zwróconego przeciwko elitom społecznym ludowego resentymentu, ale jednocześnie grają na moralnie słusznych odruchach wtedy, gdy trzeba napiętnować występki i zbrodnie ludzi uważających siebie za święte krowy. W tym sensie „Fakt" czy „Super Express" – w przeciwieństwie do chociażby „Gazety Wyborczej" – nie dekonstruują moralności wedle kanonów utrwalanych przez lewicowo-liberalnych intelektualistów. I przede wszystkim nie uprawiają hipokryzji – obnażają mroczne oblicze świata.