Martyrologia jest wpisana w naszą świadomość narodową. My zawsze mieliśmy pod górkę. Jak nie atakował nas margrabia Hodo, to Tatarzy, jak nie Hitler, to Stalin, a raz obaj jednocześnie. Jeśli ktoś ma pecha, może zostać pobity przez Niemców nawet w samolocie. Wszystko to nie zdarza się innym, tylko Polakom.
W meczach z Niemcami albo w ostatniej minucie ślizgał się Henryk Martyna na lodzie w Berlinie, albo Jakub Wawrzyniak na suchej trawie w Gdańsku, co kończyło się stratą bramki. Woda przeszkodziła nam w zwycięstwie nad Niemcami we Frankfurcie, co jest jeszcze jednym dowodem, że sprzysięgły się przeciw nam żywioły letnie i zimowe.
Żeby chodziło tylko o nierówne traktowanie nas w starciach z Niemcami przez opatrzność, można by podejrzewać, że w niebie rządzi opcja niemiecka.
Ale nie, nam wiatr wieje w twarz zawsze, nawet kiedy jest flauta. Historia polskiego sportu pełna jest traumatycznych zdarzeń, które odbierały naszym zawodnikom pewne, zdawałoby się, zwycięstwa.
Na igrzyskach w Los Angeles Janusz Kusociński w biegu na 10 km tak sobie obtarł nogi, że nie mógł wystartować na 5 km, gdzie być może też by wygrał. Na olimpiadzie w Berlinie Józef Noji miał zdobyć medal w biegu na 10 km, ale nieroztropnie zjadł krwisty befsztyk i chodził, zamiast biegać. Zdzisław Krzyszkowiak też miał szansę na medal w Melbourne, ale kiedy spacerował w wiosce olimpijskiej, pogryzł go pies (wyjątkowo nie był to owczarek alzacki).