Drżę, kiedy widzę księdza w telewizji - felieton Dominika Zdorta

Nigdy wcześniej i nigdy później nie pracowałem w firmie, w której na korytarzach i w gabinetach kłębiło się tak wiele zła.

Publikacja: 18.10.2014 11:00

Kłamstwa, oszustwa, plotki, pomówienia. Zawiść, nienawiść, agresja, pogarda. W 1994 roku trafiłem na parę miesięcy do TVP na Woronicza.

Do moich obowiązków należało nadzorowanie programów publicystycznych  w Jedynce. A były to czasy, gdy alfą i omegą w tej dziedzinie w TVP czuł się niejaki Andrzej Kwiatkowski. Człowiek telewizji z krwi i kości – w najgorszym tych słów znaczeniu. Pamiętam dzień, gdy przygotowywaliśmy program – takie zwyczajne gadające głowy – o aborcji. Tłumaczyłem wtedy Kwiatkowskiemu rzecz – jak mi się wydawało – oczywistą: że wśród kilku zaproszonych gości powinna być względna równowaga poglądów.

W składzie mi zaproponowanym była jednak jednomyślność – niemal wszyscy goście byli zwolennikami swobody przerywania ciąży. A Andrzej Kwiatkowski klarował, że trudno znaleźć ludzi mających inne zdanie. Usiadłem więc przy biurku i – przy pomocy kilku kolegów dziennikarzy – sporządziłem listę ekspertów związanych z ruchami pro life. Przekazałem ją autorom programu i czekałem. Po paru godzinach okazało się, że nikogo z nich nie da się zaprosić. – Nie da się – usłyszałem – i koniec. – To może chociaż jakiegoś księdza – zaproponowałem nieśmiało.

Kwiatkowski głęboko westchnął i zaprosił duchownego katolickiego. Chyba jedynego, jakiego znał, podówczas bohatera mediów – ks. Arkadiusza Nowaka, obrońcę chorych na AIDS, działającego m.in. w środowiskach homoseksualistów. Nieco zaniepokojony, czy ks. Nowak będzie chciał i mógł podjąć polemikę z lewicowcami w sprawie aborcji, zadzwoniłem wtedy do mojego przyjaciela, człowieka dobrze zorientowanego w układach wewnątrzkościelnych. – Nie martw się, to ksiądz, a ksiądz w tej sprawie nie może powiedzieć niczego innego, niż mówi nauczanie Kościoła – usłyszałem.

Te słowa przypomniały mi się, gdy w ostatnich miesiącach czytałem wywiady udzielane przez ks. Wojciecha Lemańskiego. I wciąż mi dźwięczą w uszach, gdy czytam opinie niektórych hierarchów zaangażowanych w prace watykańskiego synodu poświęconego rodzinie. Co takiego wydarzyło się w ciągu ostatnich 20 lat, że dziś już nikt nie jest pewien, czy duchowny katolicki nie wygłosi opinii sprzecznej z nauką Kościoła?

Przyczyną zmiany nie było oczywiście jakieś jedno wydarzenie, wybór tego czy innego papieża – ale powolne przyjmowanie przez Kościół filozofii świata liberalnego. Zaakceptowanie pluralizmu jako istoty naszej cywilizacji. W pluralizmie rzecz jasna nie ma nic zdrożnego – gdy dotyczy on gospodarczej konkurencji czy politycznej rywalizacji. Ale rzecz zupełnie inaczej wygląda, gdy mówimy o sferze religijnej. Tu oczywistością wydaje się, iż każdy z Kościołów, każde z wyznań powinno uznawać swój monopol na prawdę objawioną, odrzucając wersje proponowane przez inne religie.

Kościół katolicki kilkadziesiąt lat temu postanowił zerwać z tą oczywistością. Kiedyś fundamentem nauczania katolickiego było stwierdzenie, że jest tylko jeden Chrystusowy Kościół, którego „bramy piekielne nie przemogą", a inne religie zostały stworzone przez Szatana po to, aby odciągać ludzi od prawdziwej wiary. Dziś oficjalne nauczanie mówi, że „pierwiastki prawdy i uświęcenia" są w różnych wyznaniach. Zdarzają się nawet sytuacje, gdy papież modli się przed ołtarzem, na którym stoi posążek Buddy. Co łatwo – nawet bez złej woli – interpretować jako wskazówkę, że nie tylko jest wiele dróg do zbawienia (także poza Kościołem), ale też, że istnieją różne, w jakiś dziwny sposób równoprawne, prawdy. A skoro Kościół zaakceptował – niemalże afirmował – pluralizm religijny, to dlaczego nie ma być pluralizmu w jego własnym nauczaniu?

Dziś, kiedy oglądam telewizyjne informacje i słyszę, że któryś z drażliwych tematów (aborcję, in vitro, homoseksualizm...) komentować będzie duchowny, drżę z niepokoju. Bo nigdy nie wiem, którą z coraz liczniejszych wersji katolickiej prawdy zaraz usłyszę.

Kłamstwa, oszustwa, plotki, pomówienia. Zawiść, nienawiść, agresja, pogarda. W 1994 roku trafiłem na parę miesięcy do TVP na Woronicza.

Do moich obowiązków należało nadzorowanie programów publicystycznych  w Jedynce. A były to czasy, gdy alfą i omegą w tej dziedzinie w TVP czuł się niejaki Andrzej Kwiatkowski. Człowiek telewizji z krwi i kości – w najgorszym tych słów znaczeniu. Pamiętam dzień, gdy przygotowywaliśmy program – takie zwyczajne gadające głowy – o aborcji. Tłumaczyłem wtedy Kwiatkowskiemu rzecz – jak mi się wydawało – oczywistą: że wśród kilku zaproszonych gości powinna być względna równowaga poglądów.

Pozostało jeszcze 83% artykułu
Plus Minus
„Przyszłość”: Korporacyjny koniec świata
Plus Minus
„Pilo and the Holobook”: Pokojowa eksploracja kosmosu
Plus Minus
„Dlaczego umieramy”: Spacer po nowoczesnej biologii
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Małgorzata Gralińska: Seriali nie oglądam
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Plus Minus
„Tysiąc ciosów”: Tysiąc schematów frajdy
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne