Potem został pan aktorem.
Powoli znalazłem drogę do teatru. Najpierw dziecięcego, potem dorosłego. Później przyszło też kino. No i jestem w tym zawodzie do dziś.
Co jest dla pana w aktorstwie najważniejsze?
Trudno to ująć w jednym zdaniu. Aktorstwo jest złożonym, ciekawym doświadczeniem. Ale najważniejsza jest chyba możliwość nauki, zgłębiania ludzkiego doświadczenia, historii. Moja prawdziwa edukacja odbyła się w teatrze, w kontakcie z myślą wspaniałych pisarzy i dramaturgów.
Dlatego pozostaje pan wierny scenie nawet teraz, gdy ma pan na koncie ponad sto ról na małym i dużym ekranie?
Teatr zawsze dla mnie był i nadal jest najciekawszym, najbardziej ryzykownym i najbardziej bezpośrednim doświadczeniem aktorskim. Proces tworzenia jest tutaj niepowtarzalny. Przez wiele tygodni budujesz rolę, a potem wychodzisz na scenę i każdy wieczór może cię czymś zaskoczyć. W teatrze wszystko żyje. I aktor też czuje, że żyje.
Amerykańskie gwiazdy zwykle rezygnują z pracy w teatrze, gdy zaczyna się rozwijać ich kariera filmowa. Pan jest ogromnie wszechstronny. Utrzymuje pan też kontakt z telewizją. Dzisiaj zresztą chroni się tam wielu znakomitych reżyserów i aktorów.
Świat telewizji staje się miejscem, gdzie wielcy artyści dostają szansę, by pracować tak, jak w latach 70. Stacje telewizyjne przestały być miejscem wyłącznie łatwej rozrywki. Ich szefowie przypomnieli sobie, że telewizja jest machiną, która może nie tylko bawić, lecz również uczyć widzów i wpływać na ich wrażliwość. A wszechstronność? Prawda jest taka, że niewielu aktorów może wybrzydzać. Nasz los zależy od tylu ludzi: reżyserów, scenarzystów, producentów. Czekamy, aż ktoś o nas pomyśli, coś nam zaproponuje. Dlatego staram się być otwarty na wszystkie rodzaje sztuki. Ale najważniejszy jest dla mnie tekst, scenariusz. W teatrze, studiu telewizyjnym, na planie filmu niezależnego czy kręconego w wielkiej wytwórni hollywoodzkiej – wszędzie może powstać dzieło, które powie coś ważnego o człowieku i świecie.
Na dużym ekranie można pana zobaczyć w bardzo ambitnych filmach, ale też w „Godzilli"...
To była fantastyczna zabawa.
A jeśli zapytam o pana ulubione filmy? Te, przy których pracę wspomina pan najlepiej?
Już o nich mówiliśmy: „Good Night and Good Luck", „Lincoln", historia budowania bomby atomowej w „The American Experience". Ale też filmy Johna Salesa, które dotykały spraw różnych społeczności, m.in. „Spisek ośmiu", „Miasto nadziei". „Ich własna liga" Penny Marshall. Właśnie skończyłem zdjęcia do filmu „Louder than Bombs" Joachima Triera o korespondencie wojennym na Bliskim Wschodzie. Wszystkie one coś mi dały, wszystkie mnie czegoś nauczyły. I były okazją, ?żeby pracować ze wspaniałymi ludźmi. ?Rzadko aktor może znaleźć się na planie filmowym z indywidualnościami takimi jak Steven Spielberg, Daniel Day-Lewis i scenarzysta Tony Kuschner. Spotkanie z George'em Clooneyem też było fascynujące, bo jest on człowiekiem ogromnie inteligentnym, z dystansem do siebie samego i niezwykłym poczuciem humoru.
A nie ma pan ochoty, by jak Clooney i wielu innych aktorów stanąć za kamerą?
Czasem myślę o reżyserii, ale na razie w teatrze. A w kinie? Zobaczymy. Widziałem kiedyś stary film „Posada" Ermanno Olmiego. Może coś takiego chciałbym kiedyś zrobić? Zobaczymy. Akira Kurosawa odbierał Oscara za całokształt twórczości, gdy miał 80 lat. ?I powiedział, że dopiero w tym wieku zaczyna rozumieć, czym jest robienie filmów. Żeby stanąć za kamerą i powiedzieć coś ważnego, trzeba najpierw poznać siebie. Jak Kurosawa, Spielberg czy Wong Kar-wai.
Gdyby nie był pan aktorem, co by pan robił?
Teatr to zamknięcie w czterech ścianach, dlatego tęsknię czasem za otwartą przestrzenią i naturą. Może byłbym leśnikiem?
Ma pan dwóch synów. Żaden z nich nie uciekł do cyrku?
Nie. Oni są tak poukładani, że pewnie uznają mój młodzieńczy bunt za głupi wybryk. Choć jeden z nich jest artystą, gra na keyboardzie w zespole, żyje w świecie muzyki. Drugi skończył architekturę. Spełniają swoje marzenia.
A pan ma jeszcze jakieś marzenia?
Żeby pracować. Z wiekiem wiele się dla aktora zmienia, nie daje się już grać młodych chłopców. Ale wciąż jest sporo ról, które mogą stać się wyzwaniem, ludzi, którzy cię czegoś nauczą, miejsc, które chcesz poznać.
Warszawa pana czymś zaskoczyła?
Pracowałem intensywnie, bo w bardzo krótkim czasie musieliśmy przygotować spektakl. Dlatego, podobnie jak za pierwszym razem, gdy przyjechałem tu na premierę „Good Night and Good Luck", nie miałem dużo czasu na zwiedzanie. Przyjechałem wtedy z moim polskim przyjacielem, na chwilę udało nam się wyskoczyć do Krakowa, nie połaziliśmy jednak po Warszawie. Ale Polska mnie fascynuje. Nie umiem tego ująć słowami. Po prostu dobrze się tu czuję. Patrzę na wszystko z ciekawością dziecka i podziwiam bogactwo tego kraju. Tak wiele się tu dzieje. Wszystko jest intensywne: życie, polityka, kultura. Ludzie są otwarci, lubią rozmawiać, nie boją się wyrażać własnych opinii. I jeszcze to jedzenie!
Artysta niezależny
David Strathairn jest aktorem o bogatym ?i różnorodnym dorobku. Urodził się w 1949 r. w San Francisco. Jako młody chłopiec przyłączył się do wędrownego cyrku, uczył się też sztuki cyrkowej w Ringling Brothers Clown College na Florydzie.
W teatrze najciekawsze role stworzył w sztukach Harolda Pintera. W kinie zadebiutował w 1979 r. w filmie szkolnego kolegi Johna Saylesa „Return of the Secaucus Seven". Potem wielokrotnie spotykali się na planie, m.in. w filmach „Spisek ośmiu", „Miasto nadziei", „Wygrać z losem". ?„W zawieszeniu". W swojej filmografii Strathairn ma też m.in. „Tajemnice Los Angeles" Curtisa Hansona, „Ultimatum Bourne'a" Paula Greengrassa, „Dziedzictwo Bourne'a" Tony'ego Gilroya, „Lincolna" Stevena Spielberga. W 2005 r. dostał nominację do Oscara za rolę Edwarda Murrowa w „Good Night and Good Luck" George'a Clooneya. Występował w serialach telewizyjnych, m.in. w „Rodzinie Soprano" i „Zbrodniach Nowego Jorku". Do Warszawy przyjechał, by w Teatrze IMKA zaprezentować czytane przedstawienie „Remember This: Walking with Jan Karski" .
—bh