Karski zmienił moje życie - rozmowa z Davidem Strathairnem

Karski starał się nie wracać do wojennych wspomnień. Nigdy o nich nie opowiadał. Studenci z uniwersytetu w Georgetown, gdzie wykładał kilkadziesiąt lat, nic nie wiedzieli o jego przeszłości - mówi aktor David Strathairn

Aktualizacja: 01.11.2014 10:59 Publikacja: 01.11.2014 02:06

Karski zmienił moje życie - rozmowa z Davidem Strathairnem

Foto: ROL

Pamięć jest ważna?

Bardzo. Nie powinniśmy zapominać, skąd przyszliśmy i kim jesteśmy. Niektórzy wolą nie oglądać się za siebie, bo przeszłość niesie często mroczne i bolesne doświadczenia. Uważają, że pamięć może sprawiać ból, więc lepiej iść naprzód, sięgać w przyszłość. Ale historia może też inspirować i ostrzegać, pomaga uczyć się na własnych błędach. A sztuka może tu odegrać bardzo ważną rolę.

W jednym z wywiadów powiedział pan, że opowieść Jana Karskiego, którą usłyszał pan w filmie „Shoah", zmieniła pana życie.

Nigdy przedtem nie spotkałem się z taką tragedią. Ameryka ma za sobą doświadczenie wojny domowej z połowy wieku XIX, ale my już tę traumę oswoiliśmy. Nie była to poza tym masowa zagłada. I nagle na ekranie zobaczyłem człowieka, który przeszedł przez bramę piekła. Stał się naocznym świadkiem upodlenia i mordu – jak się potem okazało –  milionów ludzi, a sam, jak Don Kichot z wiatrakami, walczył, by powstrzymać Holokaust. Oglądając „Shoah", byłem już dojrzałym mężczyzną, a jednak ten film zrobił na mnie ogromne wrażenie.

Karski mówi w nim: „Muszę cofnąć się o 35 lat", po czym zaczyna łkać.

To coś niebywałego. On starał się nie wracać do wojennych wspomnień. Nigdy o nich nie opowiadał. Studenci z uniwersytetu w Georgetown, gdzie wykładał kilkadziesiąt lat, nic nie wiedzieli o jego przeszłości. Podobnie jak profesorowie tej uczelni, nawet jego bliscy współpracownicy z tego samego zakładu. Wszystko dusił w sobie, a może właśnie wypychał z pamięci. Dlaczego? Nikt tego nie wie na pewno. Można się tylko domyślać, że obrazy, które miał zakodowane w pamięci, były jak zadry. Nie był w stanie z nimi żyć. Kiedy przed kamerą Lanzmanna zdecydował się je uwolnić, wszystko wróciło i tego silnego, fantastycznego mężczyznę powaliło tak, że nie mógł powstrzymać łez. Ja to doskonale rozumiem.

Dla pana spektakl „Remember This: Walking with Jan Karski" też stał się przeżyciem emocjonalnym?

Zdecydowanie tak. Nazwisko Karskiego pojawiało się już wcześniej w moich rozmowach z przyjacielem aktorem, który mieszka w Kanadzie, ale pochodzi z Polski. Może również dlatego chętnie przyjąłem propozycję Dereka Goldmana, dramaturga, reżysera i wykładowcy teatrologii z Georgetown. Nasze przedstawienie, właściwie sceniczne czytanie sztuki, powstało z okazji obchodów stulecia urodzin Jana Karskiego. Wróciłem do „Shoah", żeby przyjrzeć się Karskiemu, przeanalizować jego sposób mówienia, gesty. Przeczytałem też fragmenty jego „Państwa podziemnego". A potem bardzo interesujące było zetknięcie się z młodzieżą z Georgetown.

Grał pan w otoczeniu kilkorga młodych aktorów. Jak oni odbierali tę historię? Czy Holokaust był dla nich ważnym tematem?

Sam w szkole ?uczyłem się o wielkich indywidualnościach, które miały wpływ na dzieje Ameryki i świata, ?ale to była wiedza odległa, ?z podręczników historii. A ?o istnieniu Karskiego nie miałem wtedy żadnego pojęcia. Tym bardziej ci młodzi, należący przecież do zupełnie innego pokolenia, niewiele wiedzieli o tym, co jest tematem sztuki. Ale byli bardzo przejęci i poruszeni.

Takie świadectwa, jak „Remember This", są szczególnie ważne wobec pojawiających wypowiedzi niektórych naukowców, m.in. Kanadyjczyka Emsta Zündela, negujących Holokaust. Relacje Karskiego z getta i obozu koncentracyjnego są wstrząsające.

A wie pani, że publiczność ?w Georgetown szczególnie silnie reagowała na inne fragmenty sztuki? ?Te, które dotyczyły Zachodu, spotkań Karskiego z prezydentem Franklinem Delano Rooseveltem i jego sekretarzem stanu Cordellem Hullem. Bo to pozwalało zajrzeć za kulisy polityki amerykańskiej.

Zastanawiam się, czy na odbiór tych tekstów w Stanach nie mają wpływu wydarzenia ?z 11 września 2001 roku. Wielu moich tamtejszych rozmówców przyznaje, że po ataku na World Trade Center Amerykanie po raz pierwszy zrozumieli, czym są polityka ?i zbrodnia, które wdzierają się w codzienne życie.

Rzeczywiście jest jakiś symboliczny pomost między tym, co zdarzyło się 70 lat temu w Europie, a wydarzeniami sprzed dekady w Stanach. Po atakach terrorystycznych ?z 11 września my, Amerykanie, też poznaliśmy uczucie strachu i obawy o życie własne i najbliższych. Może dlatego łatwiej nam dzisiaj poczuć empatię wobec narodu, który ginął, eksterminowany przez nazistów w czasie II wojny światowej.

Teraz przygotował pan ten sam spektakl ze studentami polskimi. Czy z nimi pracowało się panu inaczej niż z amerykańskimi?

Mam wrażenie, że młodzi polscy aktorzy głębiej przeżywali spektakl niż ich amerykańscy koledzy. Bo to jest ich historia. Ich przeszłość. Karski był Polakiem, tu się urodził, „Remember This" jest opowieścią o tym, jak on próbował ratować Żydów i przeciwstawić się zbrodni ludobójstwa w Polsce. Studenci krakowskiej szkoły teatralnej mówili po angielsku z polskim akcentem, ja zresztą starałem się robić to samo. Ale była w naszej wspólnej pracy jakaś intensywność, przygotowywaliśmy spektakl we współpracy z Fundacją imienia Jana Karskiego i Muzeum Historii Żydów Polskich, graliśmy go w Teatrze Imka, w Warszawie, gdzie to wszystko się zdarzyło. Wśród ulic, po których chodził Karski, obok miejsc, które przed laty były świadkiem tragedii.

William Seward z „Lincolna", Edward Murrow z „Good Night and Good Luck", Robert Oppenheimer z dokumentalnego cyklu „The American Experience", teraz Jan Karski. Ma pan w swoim dorobku aktorskim całą kolekcję prawdziwych postaci. Jakim wyzwaniem jest dla aktora wcielenie się w autentyczną osobę?

Odpowiedzialność jest w takim przypadku ogromna. Zwłaszcza gdy ma się do czynienia z kimś, kto wpłynął na losy świata. Ale powiem szczerze: polityka mnie nie interesuje, ona i tak wypłynie. Ja chcę pokazać swojego bohatera jako człowieka. Próbuję uszanować jego osobowość, dowiedzieć się, kim jest, odrzeć go z masek przywdziewanych w życiu publicznym. Nigdy nie zrozumiemy całkowicie kogoś drugiego, ale do ludzi, w których się wcielam, staram się maksymalnie przybliżyć. Tego wymaga ode mnie szacunek dla nich.

Jak więc przygotowuje się pan do roli?

Czytam, oglądam rozmaite materiały, jeśli to możliwe – rozmawiam z ludźmi. Postać taka jak sekretarz stanu przy Abrahamie Lincolnie zostawia spory margines na własne interpretacje. Pochyliłem się nad jego biografiami, sporo czasu spędziłem w muzeum Seward House. Dla mnie jako aktora wszystko było ważne: to, czy Seward był lewo- czy praworęczny, jakie palił cygara, jak nosił ubrania. Ale wciąż miałem przestrzeń, w której mogłem wykorzystywać własną wyobraźnię. W znane mi fotografie musiałem wlać życie. Gdy grałem Edwarda Murrowa, pole własnej kreacji miałem bardziej zawężone. To był dziennikarz potwornie silny, reprezentujący „czwartą władzę" w czasach, gdy naprawdę była ona jeszcze władzą. Korespondent wojenny walczący o wolność słowa i prawdę, człowiek, który potrafił przeciwstawić się polityce McCarthy'ego. Dziś jeszcze żyją ludzie, którzy go pamiętają z telewizyjnego ekranu. Oglądałem jego zdjęcia i materiały z nim. Czytałem jego teksty i książki o nim, podglądałem gesty, wsłuchiwałem się w tembr głosu. I nie chodziło tylko o mój wygląd, szukałem klucza do jego osobowości. Musiałem sprostać wizerunkowi Murrowa, który stał się legendą dziennikarstwa i którego Amerykanie doskonale znali.

Kiedy przychodzi moment, gdy aktor po różnych próbach myśli wreszcie: „Mam go!"?

Nigdy. Stale składasz tę swoją postać z drobnych gestów, rozmów, scen i ciągle chcesz wejść głębiej, zrozumieć lepiej. Zerwać z bohatera jeszcze jedną warstwę, dotrzeć do prawdy. Jeśli powiesz sobie: „Wiem", przegrałeś.

Rolami w filmach Clooneya, Spielberga czy Johna Salesa wpisał się pan w ważną dyskusję o demokracji. Ale pan osobiście też chyba poczuł się trochę jak „homo politicus". Wsparł pan w czasie kampanii prezydenckiej Baracka Obamę.

Nagrałem tekst, który potem trafił jako narracja w biograficznym wideo Obamy, puszczonym tuż przed jego przemówieniem na konwencji Partii Demokratycznej. Dla mnie to była niespodzianka, nie wiedziałem, że moje nagranie zostanie wykorzystane w kampanii.

Baracka Obamę wsparło wówczas niemal całe środowisko filmowe. Dzisiaj wielu amerykańskich artystów, z którymi rozmawiałam, mówiło o rozczarowaniu jego prezydenturą. Pan też do nich należy?

Jestem rozczarowany przede wszystkim pracami obu izb parlamentu, które nie są w stanie ze sobą się porozumieć i zwalniają demokratyczne procesy. Co do Obamy, to mogę tylko powiedzieć, że bardzo trudno jest dzisiaj sprawować funkcję prezydenta jakiegokolwiek kraju, a jeszcze trudniej wziąć na siebie odpowiedzialność za Stany Zjednoczone.

Lepiej być artystą?

Łatwiej. Bo wtedy niekoniecznie trzeba dawać odpowiedzi. Wystarczy zadawać pytania.

Pan chciał nim zostać od wczesnej młodości. Syn lekarza z San Francisco uciekł do wędrownego cyrku. To musiał być akt ostrego młodzieńczego buntu przeciwko rodzicom.

Wziąłem ich przez zaskoczenie. Jako dziecko zawsze byłem zafascynowany może nawet nie tyle cyrkiem, co życiem nomadów, którzy wędrują i pokazują ludziom swoją sztukę. Miałem duszę Cygana. Wprawdzie moja rodzina też stale zmieniała miejsca pobytu, przeprowadzając się z domu do domu, ale cyrk krył jeszcze dodatkowe atrakcje. Zawsze zastanawiałem się, co jest pod tą wielką plandeką. Kiedy przekraczałem próg namiotu, miałem wrażenie, że zostałem dopuszczony do sekretu. Gdy dołączyłem do zespołu cyrkowego i zacząłem występować jako klaun, poczułem się bardzo szczęśliwy.

Domyślam się, że pana ojciec nie był równie szczęśliwy, kiedy odjechał pan w cyrkowym wozie?

No, nie. Jak każdy ojciec chciał, żebym w życiu odniósł sukces i czuł się spełniony, ale cyrk nie mieścił się w jego wyobrażeniach o mojej przyszłości.

Potem został pan aktorem.

Powoli znalazłem drogę do teatru. Najpierw dziecięcego, potem dorosłego. Później przyszło też kino. No i jestem w tym zawodzie do dziś.

Co jest dla pana w aktorstwie najważniejsze?

Trudno to ująć w jednym zdaniu. Aktorstwo jest złożonym, ciekawym doświadczeniem. Ale najważniejsza jest chyba możliwość nauki, zgłębiania ludzkiego doświadczenia, historii. Moja prawdziwa edukacja odbyła się w teatrze, w kontakcie z myślą wspaniałych pisarzy i dramaturgów.

Dlatego pozostaje pan wierny scenie nawet teraz, gdy ma pan na koncie ponad sto ról na małym i dużym ekranie?

Teatr zawsze dla mnie był i nadal jest najciekawszym, najbardziej ryzykownym i najbardziej bezpośrednim doświadczeniem aktorskim. Proces tworzenia jest tutaj niepowtarzalny. Przez wiele tygodni budujesz rolę, a potem wychodzisz na scenę i każdy wieczór może cię czymś zaskoczyć. W teatrze wszystko żyje. I aktor też czuje, że żyje.

Amerykańskie gwiazdy zwykle rezygnują z pracy w teatrze, gdy zaczyna się rozwijać ich kariera filmowa. Pan jest ogromnie wszechstronny. Utrzymuje pan też kontakt z telewizją. Dzisiaj zresztą chroni się tam wielu znakomitych reżyserów i aktorów.

Świat telewizji staje się miejscem, gdzie wielcy artyści dostają szansę, by pracować tak, jak w latach 70. Stacje telewizyjne przestały być miejscem wyłącznie łatwej rozrywki. Ich szefowie przypomnieli sobie, że telewizja jest machiną, która może nie tylko bawić, lecz również uczyć widzów i wpływać na ich wrażliwość. A wszechstronność? Prawda jest taka, że niewielu aktorów może wybrzydzać. Nasz los zależy od tylu ludzi: reżyserów, scenarzystów, producentów. Czekamy, aż ktoś o nas pomyśli, coś nam zaproponuje. Dlatego staram się być otwarty na wszystkie rodzaje sztuki. Ale najważniejszy jest dla mnie tekst, scenariusz. W teatrze, studiu telewizyjnym, na planie filmu niezależnego czy kręconego w wielkiej wytwórni hollywoodzkiej – wszędzie może powstać dzieło, które powie coś ważnego o człowieku i świecie.

Na dużym ekranie można pana zobaczyć w bardzo ambitnych filmach, ale też w „Godzilli"...

To była fantastyczna zabawa.

A jeśli zapytam o pana ulubione filmy? Te, przy których pracę wspomina pan najlepiej?

Już o nich mówiliśmy: „Good Night and Good Luck", „Lincoln", historia budowania bomby atomowej w „The American Experience". Ale też filmy Johna Salesa, które dotykały spraw różnych społeczności, m.in. „Spisek ośmiu", „Miasto nadziei". „Ich własna liga" Penny Marshall. Właśnie skończyłem zdjęcia do filmu „Louder than Bombs" Joachima Triera o korespondencie wojennym na Bliskim Wschodzie. Wszystkie one coś mi dały, wszystkie mnie czegoś nauczyły. I były okazją, ?żeby pracować ze wspaniałymi ludźmi. ?Rzadko aktor może znaleźć się na planie filmowym z indywidualnościami takimi jak Steven Spielberg, Daniel Day-Lewis i scenarzysta Tony Kuschner. Spotkanie z George'em Clooneyem też było fascynujące, bo jest on człowiekiem ogromnie inteligentnym, z dystansem do siebie samego i niezwykłym poczuciem humoru.

A nie ma pan ochoty, by jak Clooney i wielu innych aktorów stanąć za kamerą?

Czasem myślę o reżyserii, ale na razie w teatrze. A w kinie? Zobaczymy. Widziałem kiedyś stary film „Posada" Ermanno Olmiego. Może coś takiego chciałbym kiedyś zrobić? Zobaczymy. Akira Kurosawa odbierał Oscara za całokształt twórczości, gdy miał 80 lat. ?I powiedział, że dopiero w tym wieku zaczyna rozumieć, czym jest robienie filmów. Żeby stanąć za kamerą i powiedzieć coś ważnego, trzeba najpierw poznać siebie. Jak Kurosawa, Spielberg czy Wong Kar-wai.

Gdyby nie był pan aktorem, co by pan robił?

Teatr to zamknięcie w czterech ścianach, dlatego tęsknię czasem za otwartą przestrzenią i naturą. Może byłbym leśnikiem?

Ma pan dwóch synów. Żaden z nich nie uciekł do cyrku?

Nie. Oni są tak poukładani, że pewnie uznają mój młodzieńczy bunt za głupi wybryk. Choć jeden z nich jest artystą, gra na keyboardzie w zespole, żyje w świecie muzyki. Drugi skończył architekturę. Spełniają swoje marzenia.

A pan ma jeszcze jakieś marzenia?

Żeby pracować. Z wiekiem wiele się dla aktora zmienia, nie daje się już grać młodych chłopców. Ale wciąż jest sporo ról, które mogą stać się wyzwaniem, ludzi, którzy cię czegoś nauczą, miejsc, które chcesz poznać.

Warszawa pana czymś zaskoczyła?

Pracowałem intensywnie, bo w bardzo krótkim czasie musieliśmy przygotować spektakl. Dlatego, podobnie jak za pierwszym razem, gdy przyjechałem tu na premierę „Good Night and Good Luck", nie miałem dużo czasu na zwiedzanie. Przyjechałem wtedy z moim polskim przyjacielem, na chwilę udało nam się wyskoczyć do Krakowa, nie połaziliśmy jednak po Warszawie. Ale Polska mnie fascynuje. Nie umiem tego ująć słowami. Po prostu dobrze się tu czuję. Patrzę na wszystko z ciekawością dziecka i podziwiam bogactwo tego kraju. Tak wiele się tu dzieje. Wszystko jest intensywne: życie, polityka, kultura. Ludzie są otwarci, lubią rozmawiać, nie boją się wyrażać własnych opinii. I jeszcze to jedzenie!

Artysta niezależny

David Strathairn jest aktorem o bogatym ?i różnorodnym dorobku. Urodził się w 1949 r. w San Francisco. Jako młody chłopiec przyłączył się do wędrownego cyrku, uczył się też sztuki cyrkowej w Ringling Brothers Clown College na Florydzie.

W teatrze najciekawsze role stworzył w sztukach Harolda Pintera. W kinie zadebiutował w 1979 r. w filmie szkolnego kolegi Johna Saylesa „Return of the Secaucus Seven". Potem wielokrotnie spotykali się na planie, m.in. w filmach „Spisek ośmiu", „Miasto nadziei", „Wygrać z losem". ?„W zawieszeniu". W swojej filmografii Strathairn ma też m.in. „Tajemnice Los Angeles" Curtisa Hansona, „Ultimatum Bourne'a" Paula Greengrassa, „Dziedzictwo Bourne'a" Tony'ego Gilroya, „Lincolna" Stevena Spielberga. W 2005 r. dostał nominację do Oscara za rolę Edwarda Murrowa w „Good Night and Good Luck" George'a Clooneya. Występował w serialach telewizyjnych, m.in. w „Rodzinie Soprano" i „Zbrodniach Nowego Jorku". Do Warszawy przyjechał, by w Teatrze IMKA zaprezentować czytane przedstawienie „Remember This: Walking with Jan Karski" .

—bh

Pamięć jest ważna?

Bardzo. Nie powinniśmy zapominać, skąd przyszliśmy i kim jesteśmy. Niektórzy wolą nie oglądać się za siebie, bo przeszłość niesie często mroczne i bolesne doświadczenia. Uważają, że pamięć może sprawiać ból, więc lepiej iść naprzód, sięgać w przyszłość. Ale historia może też inspirować i ostrzegać, pomaga uczyć się na własnych błędach. A sztuka może tu odegrać bardzo ważną rolę.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Dzieci nie ma i nie będzie. Kto zawinił: boomersi, millenialsi, kobiety, mężczyźni?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
Nowy „Wiedźmin” Sapkowskiego, czyli wunderkind na dorobku
Plus Minus
Michał Przeperski: Jaruzelski? Żaden tam z niego wielki generał
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Wybory w erze niepewności. Tak wygląda poligon do wykolejania demokracji
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Władysław Kosiniak-Kamysz: Czterodniowy tydzień pracy? To byłoby uderzenie w rozwój Polski