W epoce przedtelewizyjnej MKOl – organizacja wówczas bez majątku – przyznawał miastom prawo goszczenia prestiżowych zawodów, potem pojawiły się zyski i prawo stało się przywilejem. Dziś, patrząc z perspektywy zimowych igrzysk 2022, to raczej niechciany prezent dla obywateli krajów bogatych i demokratycznych, a zaszczyt jedynie dla władców, którzy z kosztów tłumaczyć się nie muszą.
Kilkanaście lat temu dotarło do opinii publicznej, jak bardzo skorumpowany jest MKOl. Jego ówczesny lider Juan Antonio Samaranch kojarzył się równie negatywnie jak dziś władca światowego futbolu Joseph Blatter. Każdy świadomy czytelnik prasy gdy mówi FIFA, myśli mafia. Dzięki temu, że korupcyjny skandal związany z wyborem gospodarza zimowych igrzysk 2002 (Salt Lake City) zmiótł hiszpańskiego markiza, wizerunek MKOl jest lepszy, choć następca Samarancha, Belg Jacques Rogge nie odmienił olimpizmu, nie tchnął nowego ducha. Zadowolił się poprawnym administrowaniem, w miarę możliwości bez skandali. Ale nie oznacza to, że wszystkie patologie zniknęły. Każdy, kto chciał się ubiegać o igrzyska, wciąż był praktycznie zobowiązany do korzystania z usług lobbystycznych firm, jeśli chciał, by jego kandydatura została potraktowana poważnie. A firmami tymi kierowali ludzie świetnie znający olimpijską kuchnię, można w uproszczeniu powiedzieć, że z MKOl one wyrosły. To im Kraków musiał zapłacić miliony, zanim mieszkańcy uzyskali prawo głosu i poszli po rozum do głowy. Podobno teraz ma się to zmienić. Poczekamy, zobaczymy.
Ale powody braku akceptacji dla takich koncernów, jak MKOl, FIFA czy UEFA, są głębsze niż tylko przekonanie, że obowiązuje w nich logika biznesu niewspierana żadną wzniosłą ideą. Organizacje te okazały się zbyt egoistyczne w czasach, gdy ich telewizyjne i reklamowe zyski to miliardy dolarów. Przy okazji piłkarskich mistrzostw Europy UEFA żąda zawieszenia jurysdykcji podatkowej kraju-gospodarza, FIFA czyni to samo przy mundialach. Doświadczyliśmy tego w 2012 roku, potem doświadczyli Brazylijczycy, a Francuzi (Euro 2016) już uchwalili stosowne prawa, by UEFA i jej sponsorzy dostali, czego chcą.
Ludzie mają dość tego, że większość zysków zabierają ci, którzy w drodze zasiedzenia przywłaszczyli sobie prawa własności do Euro, mundialu czy igrzysk, a prawie całe koszty przerzucają na nas. Na nikogo rozsądnego nie działają już argumenty, że będą korzyści propagandowe, promocja kraju itd. Żadne badania tego nie potwierdzają, a koszty to twarda rzeczywistość. Zobaczymy, czy za pięć–dziesięć lat stadiony we Wrocławiu czy Gdańsku zbudowane na Euro do czegoś się przydadzą czy też będą „białymi słoniami", jak nazywają niepotrzebne obiekty Anglosasi. Dziś te słonie są już szare i z każdym dniem bieleją.
Afery z przyznawaniem mundiali Rosji i Katarowi przypomniały, że łapówki przy takiej okazji to wciąż norma. Coraz wyraźniej zdajemy sobie sprawę, że zimowe igrzyska w Soczi (2014) i letnie w Pekinie (2008), których budżet był fikcją, bo za wszystko płaciło państwo, są nie do powtórzenia poza krajami rządzonymi dyktatorsko. Być może Londyn (2012) i Rio (2016) zakończą pewien etap, później powinno być już taniej, skromniej i mądrzej, jeśli telewizja pozwoli.