Korty z widokiem na morze. Na trybunach celebryci, na parkingu ferrari i lamborghini, na placu boju najlepsi walczą o miliony. Monte Carlo to organizowany od 1897 roku turniej bajka, w której są też polscy bohaterowie.
Już w latach 30. XX stulecia krajowa czołówka tenisistów – z Jadwigą Jędrzejowską, Ignacym Tłoczyńskim, Józefem Hebdą – wyjeżdżała w lutym na Riwierę Francuską, by grać w turniejach, z których najznamienitszy był ten w Monte Carlo. Tu wiosna przychodzi szybko i prawie zawsze świeci słońce.
Wiele lat później zaświeciło też dla Wojciecha Fibaka, który w 1976 roku grał w finale przeciwko Argentyńczykowi Guillermo Vilasowi i wygrał turniej deblowy wraz z Niemcem Karlem Meilerem (pokonali parę Vilas – Bjoern Borg). Fibak zawsze przypomina, że właśnie wtedy przebił się w świat – to był jeden z pierwszych turniejów najwyższej rangi, w których udało mu się dojść do finału.
Jednak najwięcej o polskim tenisiście mówiło się w Monako w pół drogi między Tłoczyńskim a Fibakiem. W 1953 i 1955 roku turniej wygrywał Władysław Skonecki. W pierwszym finale pokonał mistrza Wimbledonu i dwukrotnego zwycięzcę Roland Garros Jaroslava Drobnego – reprezentującego Egipt Czecha, który w 1949 roku uciekł z ojczyzny rządzonej przez komunistów. Po grze mieli o czym rozmawiać, bo Skonecki zrobił to samo w roku 1951.