Przyjaciółka dostała zaproszenie na ślub od rodziny we Francji. Trzy strony welinowego papieru, adres napisany ręcznym pismem. Wyszczególniono kolejne etapy ceremonii: prywatna msza na hiszpańskiej wyspie Lanzarote, gdzie mieszkający na stałe w Paryżu rodzice panny młodej mają dom, anonsujące związek spotkanie rodziców państwa młodych w elitarnym klubie we francuskiej stolicy („pan markiz i pani markiza przyjmują"), wreszcie spotkanie po ślubie w ścisłym rodzinnym gronie. Wszystko z dokładnym podaniem arystokratycznych tytułów.
– Mam jechać? – zastanawiała się niezdecydowana przyjaciółka. Wydam parę tysięcy na samolot, hotel, sukienkę, kapelusz i prezent, a potem przez trzy godziny będę rozmawiać na przyjęciu z ludźmi, których widzę po raz pierwszy i ostatni...
Ale zaproszenie, a zwłaszcza tytuły, zrobiło wrażenie. Markiz, markiza... „pani przyjmuje".
U nas tytuły są już trudne do wyobrażenia, nawet w kręgu arystokracji. Coraz rzadziej zdarza się też, że na ślub zapraszają rodzice. Jeśli narzeczeni mają koło trzydziestki, to dlaczego niby zapraszać mają mama i tatuś? Takie formy? Pretensjonalne czy może naturalne w tamtym środowisku?
– Zaproszenie eleganckie, archaiczne... Dzisiejsze rozwichrzone, woluntarystyczne czasy sprzyjają powrotowi do dawnych manier – komentuje prof. Małgorzata Marcjanik z Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych UW, autorka książek i poradników na temat grzeczności. – We wszelkim chaosie, także dziejowym, jest tęsknota za porządkiem. I takie etykietalne praktyki są tej tęsknoty przejawem.
Te głupie zakazy
Wzory grzeczności zawsze tworzyły elity, wytwarzając je w obrębie własnego środowiska – dodaje prof. Marcjanik. Synów lub córki z dobrych domów wysyłano na dwory, by tam nabrali ogłady. Tak się działo do połowy XIX wieku. Potem zaczęły powstawać kodeksy, podręczniki. Ze szczególną siłą i entuzjazmem zabrano się do tego po pierwszej wojnie światowej. W 1919 roku powstał kodeks honorowy Boziewicza, który zdefiniował pojęcie człowieka honoru. Napisano liczne poradniki dobrego wychowania, które były potrzebne w sytuacji zmian społecznych – poginęli mężczyźni, wiele kobiet poszło do pracy, przestały istnieć domy otwarte. Po drugiej wojnie wszystko stanęło na głowie: nastąpiło rozerwanie więzi rodzinnych, młodzi ludzie ze wsi poszli do miasta „za pracą", pobudowano blokowiska, przedszkola, żłobki. Młodzi ludzie zaczęli się wstydzić tego, że pochodzą ze wsi, odcięto ich od korzeni. Potrzeba skodyfikowania zachowań grzecznościowych była przemożna.
Ale dzisiaj o savoir-vivrze mówi się z przymrużeniem oka. Bo z jednej strony chciałoby się, żeby wszyscy byli grzeczni i widelec na stole kładli z właściwej strony, z drugiej – sztuka dobrych manier wydaje się czymś archaicznym, reliktem minionej formacji. Kiedyś było oczywiste: jest klasa, która tworzy savoir-vivre, reszta naśladuje. Koniec, kropka. Ale choć wraz z zanikiem owej klasy sprawy się skomplikowały, to problem, jak się zachować, przecież nie zniknął. Dobre wychowanie, które było przymiotem wynoszonym z domu, stało się przedmiotem, który każdy może opanować. Jak angielski czy marketing, na kursach i szkoleniach. Kto tworzy tę wiedzę? Magiczne słowo współczesnej psychologii „coach" otwiera drzwi wtajemniczenia także i w tę materię. Coach – guru, wychowawca, nauczyciel, trener i instruktor w jednym.