I lepiej nie rozpowiadać, że władze państwowe, to znaczy politycy, będą uprawiać historię, i to za pośrednictwem artystów. Po prostu w USA nikt tego nie zrozumie. Jest to kraj, w którym nie ma i nigdy nie było ministerstwa kultury i gdzie antyamerykańscy czy też antypaństwowi historycy wykładają na najlepszych uczelniach.
Oczywiście można zasadnie twierdzić, że nie jest to najlepsze dla Stanów Zjednoczonych i że jego wrogowie, na przykład wredna stacja telewizyjna RT (do niedawna Russia Today), zapraszają do studia głównie Amerykanów sączących antyamerykański i prorosyjski jad. Ale jednocześnie Amerykanie są ogromnie przywiązani do swojej konstytucji, zwłaszcza dodatków do niej, błędnie po polsku nazywanych poprawkami. A to one właśnie gwarantują wolność słowa, przekonań i ostro rozdzielają różne gałęzie władzy, władze zaś oddzielają od nauki i od kultury.
Władze w Polsce mają więc dylemat: z jednej strony chcą poprawić obraz Polski, ale z drugiej mogą temu obrazowi zaszkodzić, ogłaszając początek akcji „polityki historycznej".
Zacznijmy od tego, że obraz Polski wcale nie jest taki zły, na odwrót. Mój rzeźnik daje mi zawsze ładny kawałek schabu ze względu na Kopernika, sąsiedzi pytają mnie, co słychać u Wałęsy, a wszyscy emigranci, legalni i nielegalni, z Ameryki Łacińskiej ściskają mi rękę w podzięce za papieża.
Nie bardzo wiem, co może wyjść z megafilmu o polskiej historii robionego pod batutą najlepszych nawet i najmądrzejszych władz. Polska ma już sporo doskonałych filmów, i to, wbrew pozorom, nie antypolskich, które prawie nie istnieją na świecie.