Nie tylko na Wołyniu, gdzie po całych wioskach i miasteczkach nie tylko nie został kamień na kamieniu, ale nawet ślad na mapie. Także dalej na wschód: nad i za Dnieprem, po obu brzegach Berezyny i Niemna, od Wilna aż po Kurlandię, od Kazachstanu po Syberię, tam, gdzie sięgało polskie osadnictwo albo polski los.
Miasta noszą już inne niż za pierwszej Rzeczypospolitej imiona. W dawnych ludnych katolickich parafiach większość stanowią inni ludzie. Wioski i przysiółki, zaścianki i chutory przepadły w mrokach dziejów, podobnie jak język, który jako jedyny prócz wyznania mówił w tych stronach o narodowości, ale zostały groby. Nawet jeśli sowiecki traktor wyrównał cmentarze albo planista puścił w ich miejscu koryto rzeki, groby zostały, bo jakże je wyrwać wraz z prochami ludzi ze środka ziemi, jak wykorzenić o nich pamięć, odkleić wspomnienie, zakazać czułej modlitwy?
To niebywała siła i nie wywodzę tej myśli z żadnej metafizyki czy innych czarów. O mocy pamięci o tych grobach świadczy najbardziej empiryczna współczesność. Jakże żarliwa i niespodziewana, tak wiele dekad po czasach zbrodni i terroru. Można sobie śmiało zadać pytanie, jakim cudem trwa ta pamięć pokoleń, dziedzictwo krwi, które każe upominać się o groby? Jak mój rówieśnik, urodzony 20 lat po wojnie, wychowany w zupełnie innej rzeczywistości, szkolony w buncie przeciw tradycji, odnajduje w sobie nagle irracjonalną na pozór tęsknotę za minionym pokoleniem, traumą sprzed wieku?
Nie wiem, nie rozumiem. Nie potrafię tego racjonalnie wyjaśnić. Przecież bólu w genach się nie dziedziczy; a jednak potrafi się odezwać i walczyć o swoje. Jakże jest to widoczne w pokoleniu potomków wołyńskiego ludobójstwa. Przecież nikt z tych ludzi nie był naocznym świadkiem zbrodni. Wielu opowieści nie przekazano, tak były drastyczne i okrutne. A jednak dla tylu historia zbrodni wołyńskiej to oś sensu historii. Wielka i nigdy niedopowiedziana epika o ludzkim losie, ciężarze dziejów, niemocy Boga i trudnych spraw między narodami. Jakże mocno to wyszło przy okazji filmu Smarzowskiego, jak jeszcze nieraz rozgrzeje do czerwoności polską debatę.
Też to przeżyłem, choć na swój sposób i w nieco innych stronach. Wiosną tego roku spełniłem marzenie sprzed lat i wybrałem się z rodzicami do Borysowa nad Berezyną. Dziś to wschodnia Białoruś, ale przed wiekami kraj zasiedlony gęstwiną polskich miasteczek i zaścianków. Zaścianków: to ważne, bo wsie były zwykle prawosławne i białoruskie, a w zaściankach mieszkali ludzie kultywujący polski język i obyczaj, dziedzice drobnej katolickiej szlachty. Jakże barwny, jak bujny był ten świat. Jak przywiązany do polskiej tradycji i jak głęboko patriotyczny. Przetrwał w biedzie i bez większych strat epokę rozbiorów i zaborów. Rozmontowali go dopiero po ryskiej zdradzie bolszewicy.