Reklama

U stóp Wielkiej Góry. Wina armeńskie

Od czasów Noego o ormiańskich winach nie było tak głośno, jak wówczas, kiedy w 2012 roku serwis Bloomberga umieścił Zorah Karasi Areni Noir 2010 na liście dziesiątki najlepszych win świata. Ale winorośl porastała Armenię już przed przybyciem budowniczego Arki, bo patriarcha lubił wino i nie wysiadłby byle gdzie. Naukowcy mówią, że dzikie winogrady rodziły tam grubo ponad milion lat temu.

Publikacja: 19.01.2017 23:01

Ararat – przedmiot nieustającej tęsknoty Ormian

Ararat – przedmiot nieustającej tęsknoty Ormian

Foto: 123RF

Erywań zaskakuje od razu. Do miasta przylatuje się zwykle nocą lub nad ranem – wtedy korytarze powietrzne są najtańsze, więc nocą lotnisko w stolicy Armenii przypomina inne porty w szczycie. Już jadąc do hotelu, mamy wrażenie, jakby w mieście właśnie trwała gigantyczna akcja antyterrorystyczna – wszystkie samochody policyjne jeżdżą szybko i z włączoną całą dyskoteką. Okazuje się jednak, iż o prawdziwej akcji świadczy dopiero włączony sygnał dźwiękowy.

O pięknie miasta świadczy dopiero poranek. Monumentalność znajdującej się w zasięgu ręki ośnieżonej, biblijnej góry Ararat nie tylko zapiera dech, ale sprawia, że człowiek się zatrzymuje, z wrażenia nie panując nad tym, że otwiera usta. Ararat, narodowy symbol Ormian na całym świecie, widać z większej części kraju, ale sama góra jest – co wydaje się niewiarygodne – ponad 30 kilometrów od granicy państwa, w Turcji. Po ciągle żywym wspomnieniu ludobójstwa dokonanego przez Turków w latach 1915–1917, ta góra poza granicami Armenii to symbol nieustającej tęsknoty, bólu, odzwierciedlenie ciężkich losów narodu, którego historia nie oszczędzała, i którego historyczną ojczyzną był kiedyś znacznie rozleglejszy obszar.

Nie unikniemy też rozmów o tym niemal każdego dnia pobytu w Armenii, a Ormianie będą uważnie patrzeć na nasze reakcje – światowy polityczny handel o uznanie mordu za ludobójstwo to tutaj krwawiąca rana. Jest zresztą faktem, iż sami niewiele o tym wiemy – pogromy i masakry Ormian w imperium osmańskim to nie tylko lata I wojny. Zaczęły się już w 1894 roku i nie dotyczyły tylko wschodnich rubieży Turcji – Ormianie byli narodem handlowców, mieszkali w całym kraju, pogromów dokonywano także w Stambule i poza dzisiejszymi granicami Turcji, np. w Syrii, która wówczas należała do imperium.

Erywań jest miastem górzystym, bo i cała Armenia jest państwem górzystym. Z wyjątkiem starego centrum Erywań jest tak „nierówny", że nawet narodowy stadion w większej części „wisi" na palach. Nazwy „Armenia" i „Ormianie" to jeden ciąg nieporozumień. Nazwa kraju pochodzi bez wątpienia od niemających nic wspólnego z Ormianami Aramejczyków, starożytnego semickiego ludu, którego przedstawiciele gościli często na ziemiach historycznej Armenii. Aramejczycy jako w miarę osobny byt z okolic Damaszku i Aleppo zniknęli z kart historii ok. VIII w. p.Chr., a ich główni prześladowcy, Asyryjczycy, zaczęli tak nazywać Ormian.

Armenia dopiero się wykluwała, znajdowała się wówczas w granicach potężnego państwa Urartu. Jego władcy założyli w VII wieku p.Chr. Erywań – dziś stolicę Armenii. Starałem się dociec, dlaczego polska Komisja Standaryzacji Nazw Geograficznych uznaje za jedynie poprawną pisownię w wersji „Erywań", skoro większość z nas pewnie używa określenia „Jerewań". Nie tylko dlatego, iż tak się mówiło z rosyjska, ale też dlatego, iż w ormiańskim nazwa miasta zaczyna się po prostu od osobnej spółgłoski „j". Sami Ormianie zwą się Hajami, od Haika, prawnuka Noego, a własny kraj nazywają Hajastanem, choć sufiks „-stan" wskazuje na perskie pochodzenie tego określenia. Nawet w języku polskim konfundujemy staropolską nazwę „Ormianie" z bardziej współczesną „Armeńczycy". Mnie ta stara wersja zdecydowanie bardziej się podoba.

Reklama
Reklama

Z powodów historycznych ponad połowa Ormian żyje w diasporze, w Rosji, Europie (Francji) i Stanach Zjednoczonych. Z reguły diaspory ormiańskie trzymają się mocno – nie ma większych problemów z zachowaniem tożsamości nawet w dalszych pokoleniach. Z zagranicy pochodzi niemal cały kapitał nowych inwestycji, w tym chyba wszystkich winiarskich. To cieszy miejscowych, ale budzi też niepokój. Ormianie z diaspory mają za honor odwiedzać ojczyznę przodków przynajmniej przez dwa, trzy tygodnie w roku, zwłaszcza tuż po wakacjach, kiedy temperatury stają się znośniejsze. Czasami wygląda to komicznie, kiedy widzi się młode pary rozmawiające między sobą po niemiecku lub angielsku, a z sąsiadami koniecznie, często na siłę po ormiańsku.

Kiedy odwiedzają kraj przodków, ceny w sklepach i na bazarach rosną, zarobki miejscowych – oczywiście nie. Efektem tych wizyt jest też gwałtowny wzrost cen działek budowlanych i mieszkań w ostatnich latach, szczególnie w stolicy. Erywańczycy bez trudu pokazują mi całe piętra apartamentów czy wręcz całe budynki, które właściwie przez cały rok stoją puste, co jest szczególnie groźne, bo miejsc na nową zabudowę w stolicy wybitnie brakuje. Niedawno doszło nawet do zamieszek, kiedy pod kolejne inwestycje chciano zburzyć historyczne kwartały. Tragiczne trzęsienie ziemi w 1988 roku pozostawiło w okolicach miasta wiele wpółspękanych budynków – ich naprawa czy rozbiórka wydaje się nieekonomiczna. Ale też bulwary centrum miasta przypominają te z zachodnich miast z najlepszymi butikami i restauracjami. Nie są jednak w większości przeznaczone dla miejscowych.

Kocioł

Pod względem położenia kraj nie mógł wybrać gorzej. Armenia graniczy z wrogą Turcją, jeszcze bardziej wrogim Azerbejdżanem, z którym jest w stanie permanentnej wojny, islamskim Iranem i chrześcijańską Gruzją. Oba starożytne narody łączy ortodoksyjny ryt oraz niewytłumaczalna w morzu kaukaskiego islamu wzajemna niechęć. Słyszałem, że jeszcze za komuny blisko 80 procent mieszkańców Tbilisi stanowili Ormianie, a nawet dziś ponoć jest ich tam dziesięć procent.

Pogranicze obu krajów jest mieszane i od wieków pokojowe. Z podtekstów licznych moich rozmów z Gruzinami wynika, iż dla nich Ormianie od zawsze zajmowali się w regionie handlem, i w ich głosach wyczuwałem cień niechęci, jaką i u nas słychać rozmowach o Żydach, nie tylko u zdeklarowanych antysemitów. Trudno to jednoznacznie ogarnąć – ale sytuacja nieco się zmienia, Gruzja to jedyne poważne okno na świat dla śródlądowej Armenii. Ormianie bezgranicznie zazdroszczą Gruzinom dostępu do morza, granice między oboma krajami są otwarte. Coraz szerzej uchylają się też na Iran (tam w dobrych warunkach żyje spora mniejszość ormiańska) – wielkie tiry z żółtymi rejestracjami z napisami w arabskim alfabecie coraz liczniej spotkać można na ważniejszych drogach. Ormianie, prócz Gruzji, jako wakacyjną destynację zaczynają z wolna wybierać też... tureckie wybrzeża, co mnie zaszokowało.

Pat z Azerbejdżanem wydaje się nierozwiązywalny. Raz – nieuznawana przez społeczność międzynarodową Republika Górnego Karabachu, jest teoretycznie niezależna od Armenii, faktycznie pojechać do Stepanakertu można w każdej chwili, a w Armenii rządzą ludzie z tamtejszym rodowodem, z obecnym prezydentem Serżem Sarkisjanem, pochodzącym z Górnego Karabachu.

Dwa – po drugiej stronie Armenii znajduje się odcięta od świata azerska eksklawa Nachiczewan, zaopatrywana drogą powietrzną przez Baku i lądową przez Stambuł. Powiedzieć, że wszystko to jest li tylko spadkiem po ZSRR, nie oddaje całej prawdy, choć Rosja od wieków była tu obecna politycznie i militarnie.

Reklama
Reklama

Ormianie tęskno patrzą na Europę, duchowo czują się jej częścią, wszak od 301 roku są pierwszym chrześcijańskim krajem na świecie, porzuconym dziś w morzu islamu. Nie ma mowy o jakichkolwiek ułatwieniach lub unijnym wsparciu. Armenia jest członkiem WNP, a od zeszłego roku dodatkowo w unii celnej z Rosją. W Rosji sprzedać można absolutnie wszystko, w dodatku pod jej płaszczem granic Armenii absolutnie nikt nie ruszy. W telewizji jest kilka programów ormiańskich, ale na niektórych kanałach audycje i filmy rosyjskie są nadawane bez dubbingu. Jest też cała gama programów czysto rosyjskich, w tym oczywiście RT. Nie wiem, jak to wygląda w przeciętnym ormiańskim domu, mieszkałem w hotelu. Ale faktem jest, iż nawet nastolatki mówią tu po rosyjsku.

Wino czy koniak?

Kilka lat temu międzynarodowe ekipy naukowe odkryły w grotach wokół winiarskiej wioski Areni winiarnię z wyposażeniem sprzed 6100 lat – najstarszą na świecie. Zbiorniki, tłocznię, baseny i karasi – odpowiedniki gruzińskich kwewri, czyli glinianych amfor do fermentacji i przechowywania wina. Lepiej jednak nie używać takich gruzińsko-ormiańskich porównań, bo to temat drażliwy i zawsze usłyszymy, że zbiorniki różnią się rozmiarem, składem gliny, pojemnością itp. – ja ich nie rozróżniam, choć widziałem je wielokrotnie w obu krajach.

Ciekawe jest to, iż starożytni mieszkańcy Areni nie stosowali ani kamiennych, ani drewnianych pras, ale wyciskali sok z owoców nogami, by nie rozgnieść pestek (co bardzo źle wpływa na jakość wina), tak jak gdzieniegdzie robiło się to do niedawna w Europie. Także rozmiary wykopalisk świadczą, że miejscowi musieli znać się na winie, i to dobrze. Jaskinia Areni-1 to wizytówka winiarska kraju, największa duma i symbol tysiącletniej historii.

Armenia z zasady nie nadaje się do wyrobu wina, ponieważ 90 procent kraju leży powyżej tysiąca metrów n.p.m.. Jeśli przyjrzeć się dokładniej, to zauważymy, że Ormianie piją mniej wina niż my, ich tradycją są wina owocowe (zwłaszcza z granatów, rozchwytywane w Rosji i Japonii) oraz produkcja najlepszych (najsłodszych i najbardziej aromatycznych) na świecie śliwek, moreli i granatów oraz wyrabiane od wieków po domach destylaty owocowe.

Ormianie twierdzą, że ich winiarstwo dobił sowiecki system, który Gruzji przydzielił wyrób win, Armenii – produkcję koniaków. Nie wiem, czy to prawda – obserwowałem Ormian na co dzień, młodych i starszych – w ich kulturze kulinarnej, domowej i tej restauracyjno-barowej wino pełni rolę wybitnie odświętną, celebracyjną (to m.in. bardzo ważne w Kościele prawosławnym) – nie wiem, czy aż taki wpływ na to miał sowiecki ustrój.

W długiej historii narodu wino obecne jest od zawsze, przy świętach, ofiarach, ważnych wydarzeniach, jawi się jako dobro luksusowe, kojarzone z dobrobytem, nie z życiem codziennym, jak w typowych krajach winiarskich.

Reklama
Reklama

Armenia jest w unii celnej z Rosją, co sprawia, że wielki partner nie nakłada ceł, musi to zrobić sama Armenia (akcyza eksportowa), by mieć jakiekolwiek wpływy do budżetu z tej gałęzi gospodarki. Wspomóc wysyłkę może ormiańska diaspora, choć jest ona winiarsko zupełnie inna choćby od tej włoskiej, która wybitnie napędza produkcję pod Apeninami. W każdym razie w dużych nawet sklepach Erywania wybór win jest raczej kiepski, jak na kraj winiarski. Najlepsza, najbardziej znana winiarnia (wine-bar) w kraju – In Vino – jest mikroskopijna i chyba... jedyna w kraju. Gustowna (fajne armeńskie i niearmeńskie przekąski) i spory przegląd lokalnych flaszek (ale zdecydowanie większy tych międzynarodowych).

W zbycie pomogłaby turystyka – góry, największe na Kaukazie gigantyczne jezioro Sewan, położone 2000 m n.p.m., doskonałe warunki narciarskie i trekkingowe, no i najdłuższa kolejka linowa na świecie (6 kilometrów!). Ale polityczne położenie kraju jest złe.

Armenia jest krajem koniaków, nie tylko dlatego, że tak chciał Stalin – Ormianie destylację mają po prostu we krwi. Koniaki (bo tak są często nadal nazywane) robią tak wyborne, że na te lepsze nawet w supermarkecie w Erywaniu nie będzie nas stać, tak inne w swojej elegancji od tych francuskich, że najstarszą i największą wytwórnię w kraju, Ararat, kupił międzynarodowy gigant koncern Pernod Ricard. Tak dobre, że każda większa winiarnia ma swoją część destylacyjną i do dojrzewania. Sami Ormianie piją ich mało, co bardzo destylatom pomaga – cierpliwość przy starzeniu przynależy bogom, nie butelkują byle czego, nie śpieszą się, cenią doskonałość, czas nie gra tu roli.

Złota areni

Winiarze bez problemu operują dziesiątkami nazw starożytnych odmian, ale tylko kilka z nich trafia do butelek. Rosyjska szkoła enologiczna pozostawiła wiele (całkiem dobrych) hybryd, które są masowo wykorzystywane na co dzień. Z rodzimych dominuje (zwłaszcza w rozmowach) kultowa areni, której nazwę Ormianie wymawiają z taką atencją, jakby była ze złota, co od razu wzbudziło moje podejrzenia. Zwłaszcza kiedy słyszę, że jest podobna (a nawet skoligacona) z pinot noir – ciekawe, z którym, tym z Burgundii czy z Kalifornii.

Owszem, areni to dobra odmiana, ale to mit, że jakoś specjalnie dostosowała się przez wieki do ormiańskich warunków. Jako odmiana szlachetna (Vitis vinifera) ma wszystkie jej wady, żadnej nadzwyczajnej odporności, najlepiej udaje się 1200–1800 m n.p.m., bo tam najrzadziej atakują ją choroby, ale na takiej wysokości wszystko jest odporne. Jeśli uprawiana na butikowe flaszki, daje wyborne efekty. Tyle że to kosztuje. A propos kosztów – ormiańskie wina są dość drogie, raczej nie na miejscową kieszeń. Wielkie inwestycje i kosmicznie nowoczesne winiarnie dają często bardzo dobre wina, ale stosunkowo drogie. Te lepsze trudno dostać nawet w winiarni za mniej niż 5–7 euro.

Reklama
Reklama

Sztandarowym i – co tu się dziwić – od razu najbardziej kultowym winem Armenii stało się Krasi Zorah, to które wypromowała lista Bloomberga. Próbowany przeze mnie rocznik 2013 jest bardzo dobry, ale nie wybitny. Jednak Zorah to przedsięwzięcie butikowe, 9-hektarowe, za to z potężnymi ambicjami i wsparciem jednego z najlepszych winemakerów i konsultantów świata – Alberto Antoniniego oraz włoskim również winogrodnikiem. I nic nie wskazuje na to, by winiarnia miała przejść na produkcję masową, bo jej właściciel, Zorik Gharibyan, raczej jest koneserem rzeczy dobrych – nim posadzi jakiś krzew, zleca wieloletnie badania gleby różnym uniwersytetom, nim sam to zrobił, przez kilkanaście lat sadził różne odmiany, by wybrać tę najlepszą. Winnica leży 1400 m n.p.m., co też wyklucza szaleństwa ilościowe.

Największą wytwórnią jest Armenia Wina Company: leży w regionie Aragacotn, z godzinę jazdy od Erywania. Szokujące, ale jest chyba jedną z najnowocześniejszych na świecie, zbudowana przemyślanie winiarsko, ale i tak, by wbić w ziemię z odwiedzającego. Błyszczące od tanków piwnice, podświetlane beczki, szeregi zabudowań z czerwonego piaskowca otaczające dziedzińce, fontanny, laboratoria, sale degustacyjne, gorzelnia. Choć teoretycznie winiarnia powstała ledwie w 2008 roku (ma też drugi, jak się domyślam bardziej przemysłowy zakład), jest największą w kraju. Posiada ledwie 50 hektarów winnic, ale masowo nasadza nowe, większość skupuje od drobnych wytwórców. Jeszcze bardziej szokujące są liczby – to tu powstaje około 80 procent ormiańskich win! W życiu nie byłem w miejscu, gdzie powstaje niemal cała produkcja w jakimś kraju, regionie czy nawet apelacji! Robi wrażenie.

Wszystko jest tu zaprojektowane i nadal konsultowane przez Francuzów. Szokujące jest także użycie tu określenia „Armenia" – to bardzo przeszkadza promowaniu się innych wytwórców nazwą własnego kraju. A taki termin najbardziej wskazuje na wyjątkowość tutejszych win, inne odmiany, wchodzenie na nowe rynki, no i podkreślanie starożytnej historii krajowego winiarstwa.

Święto nad Arpą

Odmiana areni jest wizytówką kraju, prehistoryczna grota Areni-1 pełni taką samą rolę. Znajduje się ona w wiosce Areni, dlatego Ormianie kilka lat temu wymyślili, że tak urządzą swoje coroczne święto wina, bo każdy kraj winiarski musi mieć coś takiego. Udało mi się tam dotrzeć – warto było.

Osada Areni leży nad rzeką Arpa wijącą się pośród niemal pionowych klifów. Sam festiwal zaczyna się wcześnie rano i trwa do późnych godzin nocnych. Ma charakter festynu, ale to jednocześnie najważniejszy targ winiarski tego dnia w kraju. Wzdłuż głównej drogi miasteczka ciągną się tysiące straganów z wszystkim, co można zrobić z winogron, ale nie tylko. Znajdziemy tu głównie wina domowe (z winogron i owoców – najczęściej granatów), czasami w butelkach, przeważnie w plastikowych po napojach, ale lane wężykiem prosto ze szklanych baniaków – takie miejscowe beaujolais. Są także burczaki (jeszcze fermentujące wina), soki, miody, bakalie, destylaty domowe, zioła, przyprawy oraz masa cudownego jedzenia – szaszłykarnie dymią non stop. Ludzie się bawią i tańczą, i to nie tylko zespoły folklorystyczne, ale też przypadkowo dobrani ludzie formują spontaniczne „kolca" i podrygują. W specjalnie wydzielonym miejscu prezentują się ormiańskie winiarnie – nie ma ich wiele, bo i w całym kraju jest ich niezbyt dużo.

Reklama
Reklama

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
Jan Maciejewski: Zaczarowana amnestia
Plus Minus
Agnieszka Markiewicz: Dobitny dowód na niebezpieczeństwo antysemityzmu
Plus Minus
Świat nie pęka w szwach. Nadchodzi era depopulacji
Plus Minus
Pierwszy test jedności narodu
Plus Minus
Wirtualni nielegałowie ruszają na Zachód
Reklama
Reklama