A jednak.
No tak, tam rzeczywiście wszystko było pięknie poukładane, więc zacząłem tęsknić za spontanicznością i luzem. Wtedy rozkwitła moja portugalska miłość. Rozmawialiśmy czasem z żoną, że przez trzy lata mieszkaliśmy w takim pięknym miejscu i chyba przez to, że grałem w piłkę, że wracałem do domu po to, by wykończony paść na łóżko, w ogóle tego nie dostrzegaliśmy. Później zacząłem doceniać portugalski spokój życia, codzienne słońce, otwartych, pozytywnie nastawionych ludzi. O tym, że najlepsze owoce morza są w Portugalii, nie zamierzam nawet z nikim dyskutować.
Pana restauracja w Cascais serwuje owoce morza?
Nie, to włoska restauracja. Jak ktoś przyjeżdża do Portugalii, to przez pierwsze dni je tylko ryby, ale później chce zjeść makaron i przychodzi do mnie.
Jak kiedyś Peter Schmeichel.
Trafił do Sportingu z Manchesteru United i jak wielu piłkarzy klubów z Lizbony zamieszkał w Cascais. Ta miejscowość oraz pobliskie Estoril to były bardzo modne miejsca wśród piłkarzy. Nie ma tam zgiełku dużego miasta, jest świeże powietrze i zupełnie inny świat niż w Lizbonie. Wtedy nie było jeszcze ośrodków treningowych po drugiej stronie Tagu, tylko ćwiczyło się przy starych stadionach, 20 minut drogi od Cascais. Teraz już nikt nie może pozwolić sobie na dojazd przez most w porannych korkach do ośrodków treningowych.
Z władzami Sportingu nadal żyje pan w świetnych relacjach, a kibice rozpoznają pana na ulicach.
Bardzo mnie cieszy, że mam dobry kontakt z klubami, w których grałem. Szanują mnie tam, często dzwonią popytać o jakiegoś polskiego zawodnika, którym akurat się interesują. Portugalskie kluby, zanim oficjalnie zaczną starać się o jakiś transfer, sondują znajomych, chcą się dowiedzieć jak najwięcej, nie tylko o umiejętnościach piłkarskich. A ja grałem w Portugalii, wiem, jak specyficzne są tamtejsze rozgrywki, jacy zawodnicy mogą sobie tam poradzić, więc moja informacja może być przydatna. Sporting na przykład już cztery lata temu pytał mnie o Dawida Kownackiego, nie wiem dlaczego ostatecznie nie zdecydowano się go sprowadzić, bo poważnie się nim interesowano. Może poszło o kwestie finansowe, może Portugalczycy zdecydowali się na kogoś innego, ale to naturalne, że o zawodników z naszej ligi pytają tak wcześnie. Kluby z poważnych rozgrywek chcą wyciągać jak najmłodszych piłkarzy z Polski, bo widzą, jak wygląda nasza liga podczas europejskiej weryfikacji. Im szybciej polski zawodnik trafi za granicę, tym większa jest szansa, że zdąży się do dopasować do poważnego futbolu.
Który obraz polskiej piłki jest prawdziwy: reprezentacja na piątym miejscu w rankingu FIFA czy brak naszych klubów w fazie grupowej europejskich pucharów?
Trzeba te sprawy rozdzielić. Obecna reprezentacja Polski powstawała bardzo długo, selekcjoner miał do dyspozycji zawodników, z których wielu jest w życiowej formie i w swoich klubach gra główne role. Kadra Adama Nawałki ma bardzo mocny kręgosłup: od Kamila Glika w obronie po Roberta Lewandowskiego na szpicy. Ta drużyna jest w stanie naprawdę dużo zdziałać, bo słabsze ogniwa dopasowują się do liderów. Następuje równanie do najlepszych. Liga za to, jak mówią, rządzi się innymi prawami.
Jakimi?
Każdy zawodnik jest na sprzedaż, nie ma stabilności, trenerzy nie mają komfortu pracy. W zderzeniu z innymi krajami wyglądamy słabo. To, że żadnego naszego zespołu nie ma w tym sezonie w fazie grupowej europejskich pucharów, to dla ekstraklasy wielka porażka i problem. Tu nawet nie chodzi o pieniądze, bo nie ma przecież dysproporcji w zarobkach, jakie oferują polskie kluby w porównaniu z klubami z innych krajów w naszym regionie. Piłkarze w Polsce zarabiają bardzo dobrze, a odpadają z rozgrywek po meczach z anonimowymi drużynami. Niby widzimy w ekstraklasie postęp na co dzień, niby wiele meczów da się oglądać, ale to, co wystarcza do wygrania naszej ligi, jak na przykład doświadczenie, które mają piłkarze Legii, na Europę już nie wystarcza. Tam trzeba też trochę pobiegać i pomyśleć.
Polscy piłkarze nie myślą?
Nie można generalizować, ale sam jestem zawsze ciekawy, jak piłkarze, którzy zawiedli w ekstraklasie, zagrają w reprezentacji. Czy będą w stanie wejść na inny poziom. Do tej pory niektórym to się udawało, na przykład Krzysztofowi Mączyńskiemu. Jeśli ktoś niewtajemniczony w poprzednim sezonie, oglądając mecz Wisły Kraków, miałby wskazać kadrowicza, to wcale nie jestem pewny, że wskazałby właśnie na niego. Mączyński specjalnie się nie wyróżniał, a w reprezentacji grał solidnie, był przydatny, miał miejsce w pierwszym składzie drużyny, która dotarła do czołowej ósemki mistrzostw Europy.
Mamy nowoczesne stadiony, kluby coraz większe budżety. Dlaczego więc ciągle polscy piłkarze są dużo tańsi od choćby Serbów czy Chorwatów, których rozgrywki ligowe są gorzej opakowane?
Robert Lewandowski i Jakub Błaszczykowski wyjechali bezpośrednio z naszej ligi do silnych zespołów, ale nawet oni nie mieli tam wejścia smoka. Brakuje nam spektakularnego transferu do porządnego klubu w porządnej lidze, który od razu by wypalił. Wtedy inni nie mieliby problemów, żeby wydawać po 5–10 milionów euro za zawodników z ekstraklasy. Mieliby pewność, że kupują piłkarzy gotowych do walki, ukształtowanych. Największą wadą naszej ligi jest mała intensywność rozgrywania meczów, brak presji na przeciwnika. W Portugalii, i wcale nie mówię teraz o Sportingu, Benfice czy Porto, złe przyjęcie piłki oznacza jej stratę. U nas jest dużo czasu, by naprawić swój błąd. Nawet nasze najsilniejsze drużyny często nie mają pomysłu, stoją i czekają na własnej połowie. No i potem Polak po wyjeździe na Zachód potrzebuje przynajmniej pół roku, by wkomponować się do nowego zespołu. Dlatego jesteśmy tani. Ostatnio w Portugalii opowiadałem koledze, że Lech Poznań sprzedał Jana Bednarka za 6 milionów euro do Southampton. „To tanio sprzedajecie. Benfica na ostatnich trzech transferach zarobiła 112 milionów" – powiedział. Na to pracuje się latami i jeden awans Legii do Ligi Mistrzów po szczęśliwym wylosowaniu Dundalk niczego nie zmieni. Wiem, że Legia zbierała punkty, żeby w końcu być rozstawiona, ale nie możemy się doczekać regularnej obecności naszego mistrza w fazie grupowej i Europa to widzi. A to ma konsekwencje cenowe, nie jesteśmy dobrze postrzegani przez menedżerów czy dyrektorów sportowych w silnych ligach.
Przez 15 lat mieszkał pan za granicą. Przyjeżdżając do Polski na święta albo zgrupowania reprezentacji, widział pan, jak kraj się zmienia?
Tak naprawdę wyraźny skok można było zauważyć dopiero pod koniec lat 90. W Portugalii uczyłem się wszystkiego, co w Polsce stawało się normalnością dopiero po jakimś czasie. Niby był tam bałagan, ale czynsz za mieszkanie mogłem już zapłacić w bankomacie, to były nowe doświadczenia, ale nigdy nie czułem wstydu, że dopiero wszystko poznaję. Polska szybko się zmieniła, nasze dzieci urodziły się w Niemczech, ale podjęliśmy z żoną decyzję, że kiedy skończę grać w piłkę, wracamy do kraju. W Europę można teraz ruszyć bez problemu – to dla nas bardzo ważne. Gdyby były jakieś obostrzenia wizowe jak za dawnych czasów, to może na stałe zostalibyśmy jednak w innym kraju.
Potrafił pan zainwestować pieniądze zarobione podczas gry w piłkę, a inni zawodnicy z pana pokolenia potracili fortuny...
Z mojego pokolenia fortuny raczej w Polsce nikt się nie dorobił. A to, że mam z czego żyć, to wypadkowa wielu czynników – rodziny, postrzegania świata, charakteru, potrzeb. Mnie nie imponowało nigdy jeżdżenie drogim samochodem albo noszenie drogich ubrań. Ważne jest też środowisko, w jakim się poruszasz, jakich masz kumpli, znajomych. Hazardziście zawsze będzie trudno wyjść na swoje, obojętnie, czy będzie zarabiał 5 czy 50 tysięcy złotych. Myślę, że z kadry olimpijczyków z Barcelony większość moich kolegów była świadoma tego, ile może im dać piłka, jak długo może trwać kariera. Widzieliśmy w swoich klubach przykłady wielkich karier, które kończyły się nagle przez kontuzję. Uczyło nas też życie. W Portugalii i Grecji wszystkie moje sprawy załatwiał klub, kiedy trafiłem do Niemiec, zrozumiałem, że jeśli sam o siebie nie zadbam, nikt mi nie pomoże.
W jakich sprawach?
Codziennych, życiowych. Na przykład sam musiałem się ubezpieczyć. Klub pomagał mi pozałatwiać wiele rzeczy, ale w przypadku kontuzji płaciłby mi przez 42 dni, a później zarabiałbym tyle, na ile się ubezpieczyłem. To dawało do myślenia. Niemcy nauczyły mnie samodzielności. Trzeba było samemu podejmować decyzje, myśleć o tym, że kiedy gra się w piłkę, zarabia się bardzo dobrze, ale po zakończeniu kariery zarobki będą już inne.
Nie każdy piłkarz potrafi zdać sobie z tego sprawę.
Ktoś podchodzi do sprawy odpowiedzialnie, inny – że „jakoś to będzie". Jednemu menedżer poradzi dobrze, drugim nie będzie się przejmował. Każdy ma swój los i odpowiada za siebie, ale na pewno nieradzenie sobie z pieniędzmi to duży problem w piłce. Czytałem zestawienie, jak wielu zawodników w Anglii zarabiających ponad milion funtów rocznie zbankrutowało po zakończeniu kariery. To przerażające. Może pieniądze w futbolu przychodzą za łatwo i nie każdy daje sobie z tym radę. W Holandii zabiera się piłkarzom część wynagrodzenia i inwestuje, by później mieli z czego żyć. Naprawdę warto być roztropnym, bo spore kwoty pojawiają się w kontraktach nawet w naszej ekstraklasie. Wydaje mi się, że wśród sportowców świadomość tego, że nic nie trwa wiecznie, jest coraz większa. Pojawiają się firmy doradcze, my też jesteśmy pokoleniem, które wielu rzeczy doświadczyło i wie, przed czym przestrzegać, jakich ludzi unikać. Wiemy już, co to ryzykowne inwestycje, ale musieliśmy się tego nauczyć sami. Moi rodzice nie mieli o tym pojęcia.
Panu nigdy woda sodowa nie uderzyła do głowy?
Nie podobają mi się wywiady, jakich udzielałem. Jak czytam jakiś z lat 90., to zastanawiam się, czy wtedy istniała autoryzacja, czy może zwyczajnie coś tam chlapnąłem, a później nie interesowałem się dalszymi losami własnych wypowiedzi. Chyba byłem trochę buńczuczny, w pewnych kwestiach zarozumiały. Wynikało to z pewności siebie, bycia „panem piłkarzem". Nie żebym się czegoś wstydził, ale teraz powiedziałbym już coś innego, pewnych tematów w ogóle bym nie komentował. Być może jako królowi strzelców igrzysk niektóre zdania przychodziły mi łatwiej, wypowiadałem się zbyt dosadnie. Może nie zwracałem na to uwagi. Wydaje mi się jednak, że nawet w najlepszym dla siebie okresie nigdy sodówka mi do głowy nie uderzyła. Sława nie złamała mi charakteru, byłem dobrze wychowany przez rodziców, miałem mocno zakorzenione wartości i nie groziły mi żadne odchyły. W Wolfsburgu miałem obok siebie dwóch Polaków w drużynie i myślę, że gdybym przesadził, na pewno któryś zwróciłby mi uwagę.
W Wolfsburgu do dziś pamiętany jest Krzysztof Nowak, który grał z panem w drużynie i po ciężkiej chorobie zmarł w 2005 roku.
Razem trafiliśmy do klubu, mieliśmy bardzo dobry sezon i zostawiliśmy swój ślad na grze drużyny. Krzysiek był świetnym piłkarzem, który nigdy się nie męczył, zawsze znajdował się w grupie, która miała najlepsze wyniki testów wydolnościowych. A nie było łatwo w tamtych czasach dorównać Niemcom. Krzysiek był zdrowy jak koń, nie wiedział, co to kaszel, nie wiedział, co to przeziębienie. I właśnie od jakiegoś przeziębienia się zaczęło, tracił odporność. Myśleliśmy, że za tydzień, dwa wróci do normalnych treningów, ale okazało się, że cierpi na poważną i nieuleczalną chorobę układu nerwowego. Nie wierzyliśmy, że mogło to spotkać kogoś, kto tak o siebie dbał, profesjonalistę w każdym calu. Ciężko było patrzeć, jak kolega, z którym niedawno walczyło się w Bundeslidze, jeździ na wózku. To było przygnębiające.
Choroba i śmierć przyjaciela pomogły panu spojrzeć na życie z dystansem?
Byłem już doświadczonym piłkarzem, wiedziałem, że jedna kontuzja może wszystko zatrzymać, i byłem na to mentalnie przygotowany. Ale na to, co działo się z Krzyśkiem, tak naprawdę nikt nie mógł się przygotować. Widzieliśmy go na co dzień, jak próbuje walczyć z chorobą, z którą nie miał szans. Jak szuka pomysłu, wszystkich możliwości, ale nie daje rady. Wtedy rzeczywiście można sobie przewartościować życie. Myślę, że wielu zawodników Wolfsburga wyciągnęło z tej sytuacji wnioski, zaczęło myśleć o szczęściu, jakiego na co dzień doświadczają. Może nawet niektórzy pomyśleli, jak żyć, żeby po prostu się cieszyć i mieć dobre wspomnienia.
Pan ma dobre wspomnienia ze swojej kariery? Przez lata był pan najlepszym polskim napastnikiem, jednak nie udało się panu zagrać ani na mistrzostwach świata, ani na mistrzostwach Europy.
Grałem w eliminacjach mundialu w Korei, ale przez kontuzję w Wolfsburgu straciłem prawie cały sezon przed samym turniejem i nie byłem przygotowany. Ale wiedząc o tym, co się wydarzyło na turnieju, myślę, że łatwo trafiłbym do grona kozłów ofiarnych. Pewnie, że byłbym zadowolony, gdybym zagrał na wielkim turnieju, może byłoby to ukoronowanie kariery. Ale przecież igrzyska olimpijskie w Barcelonie to też była wielka impreza i mam stamtąd bardzo dobre wspomnienia.
O Januszu Wójciku zawsze mówi pan dobrze. Naprawdę odpowiadały panu jego metody pracy?
O Wójciku mówię tak w kontekście igrzysk w Barcelonie i przygotowań, jakie wcześniej przeszliśmy. To człowiek, który miał wtedy olbrzymi wpływ na naszą drużynę, na polską piłkę. Zbudował ciekawy zespół, także pod względem charakterologicznym, potrafił nas zmotywować, wywalczyliśmy przecież srebrne medale. A to, co robił później, niech oceniają inni, każdy może wyrobić sobie własne zdanie.
Ale pana naprawdę motywowało hasło: „Kiełbasy w górę"?
To powiedzenie weszło do masowej świadomości, a padło może raz. Drugi raz nie miałoby szansy powodzenia. Wójcik wiedział, jaką mamy drużynę, co trzeba zrobić, żeby osiągnąć sukces. To był człowiek, który jak coś postanowił, to robił wszystko, by dopiąć swego. Dobrze nas przygotował, nauczył walki o wynik. Doceniam to, że trafiłem do reprezentacji olimpijskiej i wywalczyłem sobie miejsce w składzie bramkami. Strzelałem regularnie, mieliśmy świetny zespół, trafiło się naprawdę utalentowane pokolenie. Być może czasami byliśmy grupą podatną na manipulacje Wójcika, ale ważne, że to było skuteczne. Sam awans, a później sukces na igrzyskach, to nie było takie hop-siup. Założona została fundacja z prezesem Zbigniewem Niemczyckim na czele, która stworzyła nam świetne warunki. Mieliśmy przecież lepiej niż pierwsza reprezentacja Polski. To była niesamowita motywacja, wyjeżdżaliśmy na zgrupowania do ciepłych krajów, sam oryginalny dres Adidasa był dla nas wtedy czymś niesamowitym. Wiem, że teraz to by się nie sprawdziło, że brzmi głupio, ale takie były czasy. Zdobyliśmy olimpijski medal także dlatego, że mieliśmy fajne dresy.
—rozmawiał Michał Kołodziejczyk, redaktor naczelny WP SportoweFakty
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95