Nowe minimum to wygrana związkowców z NSZZ Solidarność, którzy w ciągu ostatnich tygodni ostro negocjowali w Gdańsku – najpierw z premierem Mateuszem Morawieckim, a później z Elżbietą Rafalską, minister rodziny, pracy i polityki społecznej. Sukces Solidarności przełoży się teraz na podwyżki dla przeszło 1,5 mln osób z zarobkami na poziomie ustawowego minimum.
Czytaj także: Wynagrodzenie minimalne w 2019 - znamy kwotę
To zresztą kolejne ustępstwo władzy dokonane pod presją związkowców z Solidarności. Po zapowiedziach protestów tuż przed wyborami samorządowymi rząd zmienił też zdanie w sprawie podwyżek dla sfery budżetowej i przekierował większe pieniądze do niektórych urzędów i inspekcji, gdzie wynagrodzenia były naprawdę niskie. Odmroził także częściowo wpłaty na fundusz świadczeń socjalnych. Choć związkowcy nadal groźnie pomrukują, wszystko wskazuje na to, że osiągnęli zamierzony cel i pokazali, także swojemu zapleczu, kto tu tak naprawdę rządzi i dowozi pieniądze.
Te ustępstwa napędzają tylko następne protesty w budżetówce, przyglądającej się, jak rząd lekką ręką wydaje dziesiątki miliardów na 500+, 300+ czy na dodatki dla emerytów, a jej skąpi pieniędzy. W kolejce po podwyżki ustawiają się następni. Za kilka dni, w sobotę, 15 września, manifestację w Warszawie pod siedzibą Ministerstwa Edukacji Narodowej zapowiedziała Krajowa Sekcja Oświaty i Wychowania NSZZ Solidarność, a tydzień później będzie protestował Związek Nauczycielstwa Polskiego. Okazuje się, że nauczyciele chcą od rządu więcej niż obiecane wcześniej 5 proc. podwyżki. Ciągle trwa też strajk włoski policjantów, którzy w oczekiwaniu na podwyżki uposażeń rzadziej nakładają mandaty.
Po protestach pielęgniarek, lekarzy rezydentów i ratowników medycznych okazuje się, że to obecnie jedyna metoda na negocjacje z rządem. W myśl reguły, że ten, kto krzyczy najgłośniej, najwięcej dostaje. Aż strach pomyśleć, co się będzie działo w przyszłym roku, przed wyborami parlamentarnymi. ©?