Gdy 10 czerwca „Rzeczpospolita" ujawniła treść listu Marka Falenty do prezydenta Andrzeja Dudy, w którym pierwszy raz biznesmen odsiadujący 2,5 roku więzienia za aferę taśmową ujawnił, że współpracował z oficerami tajnych służb, i twierdził, że studio nagrań w restauracji zorganizował na zlecenie ludzi z najwyższego kierownictwa PiS, wydawało się, że to poruszy organa ścigania. Że będzie wyjaśnione, kto zlecał nagrywanie polityków, kto i jak na tym procederze skorzystał i jakim prawem biznesmen stawia ultimatum prezydentowi – twierdząc, że to także dzięki niemu Andrzej Duda wygrał wybory.
Na to się jednak nie zanosi. Prokuratura wezwała wprawdzie Falentę do dodatkowych wyjaśnień w osobnym śledztwie ws. innych nagrań, ale biznesmen nie skorzystał z możliwości opowiedzenia o kulisach spotkań z Jarosławem Kaczyńskim czy byłym skarbnikiem PiS Stanisławem Kostrzewskim, o których pisał w liście do głowy państwa. Nie skorzystał też z możliwości opowiedzenia o współpracy z ludźmi z tajnych służb, którzy mieli odsłuchiwać nagrania.
Czy można się dziwić, że milczy? Chyba nie. Gra o jak najlepszą pozycję dla siebie, a Sąd Najwyższy nie rozpoznał jeszcze kasacji jego obrony. Byłoby jednak dobrze, gdyby prokuratura śledztwa nie zamykała. Narzędzia do weryfikacji jego słów organa ścigania przecież mają. Pytanie, czy zechcą z nich skorzystać, jeśli Falenta na swej liście obok szefa i skarbnika partii rządzącej umieścił też ludzi kierujących tajnymi służbami. Pisał przecież, że w zamian za przysługi dla PiS miał obiecane ułaskawienie od prezydenta. Przypomniał, że ma wszystkie nagrania, także dokonane już po wybuchu afery, i że nie wszystkie są ujawnione – wśród nich ma być rozmowa Mateusza Morawieckiego z prezesem jednego z banków. Gdzie są te nagrania? Kto popełnił przestępstwo, obiecując Falencie ułaskawienie? Pytań jest sporo.
Jeśli nie zostanie to wyjaśnione, w powszechnym odbiorze powstanie wrażenie, że sprawę zamieciono pod dywan. I prędzej czy później, gdy zmieni się władza, ci, którzy byli nagrywani, zechcą do niej wrócić w formie parlamentarnej komisji śledczej, która będzie ustalać, jakim alfabetem pisana była afera podsłuchowa. Być może od tego należało zacząć. Ale w obecnej sytuacji powołanie jawnej komisji śledczej wydaje się niemożliwe.