Ewa Łętowska o tym jak została prawnikiem

Prof. Ewa Łętowska, pierwszy rzecznik praw obywatelskich, sędzia Trybunału Konstytucyjnego w stanie spoczynku rozmawiała z Katarzyną Borowską o tym, jak została prawnikiem.

Aktualizacja: 07.05.2014 03:00 Publikacja: 06.05.2014 17:12

Prof. Ewa Łętowska

Prof. Ewa Łętowska

Foto: Fotorzepa, Jerzy Dudek JD Jerzy Dudek

Rz: W liceum myślała pani podobno o geologii.

Prof. Ewa Łętowska:

Tak, bo podobały mi się kamienie. Miałam też pomysł, by studiować chemię. Byłam jeszcze bardzo niedojrzała. Ojciec doradził mi, żebym wybrała prawo, bo po tym kierunku można się zajmować wieloma rzeczami.

Miała jednak pani też zawsze zainteresowania artystyczne. Czemu nie poszła pani tą drogą?

Bycie marnym artystą to straszny los. A nawet przeciętny prawnik może znaleźć swoje miejsce w życiu. Poza tym ja nie miałam uzdolnień artystycznych. Owszem, uczyłam się gry na fortepianie. Wzięłam też kilka lekcji śpiewu – ale tylko po to, żeby się przekonać, jak to jest. Głos nie rokował sukcesu.

Prawo, choć wybrane w okresie niedojrzałości, bardzo panią wciągnęło.

Zaczynałam studia w 1957 r., tuż po odwilży. Profesorowie prawa, w większości z przedwojennej kadry akademickiej, zaczerpnęli powietrza. Studenci z mojego rocznika otrzymywali w związku z tym porcję wiedzy w bardzo przyzwoitym gatunku. No może to ubranie nie było najświeższej mody.

Czemu wybrała pani prawo ?cywilne?

Imponowało mi chyba zdyscyplinowaną dogmatyką. Chociaż gdy kończyłam studia, nie potrafiłam tego docenić tak bardzo jak w kolejnych latach pracy naukowej.

Dlaczego poszła pani drogą naukową?

W tych czasach, co dla dzisiejszych absolwentów prawa jest nie do pomyślenia, to praca szukała nas. Gdy kończyłam studia, ogłaszano nabór na cztery stanowiska asystenckie w Instytucie Nauk Prawnych PAN, w którym jestem do dziś. Zaczynaliśmy w bibliotece, m.in. wypełniając fiszki. Jestem ogromnym zwolennikiem nauki zawodu „od dołu". Uczy to choćby szacunku dla osób wykonujących każdą pracę, współpracy z różnymi ludźmi. W Instytucie najpierw trafiłam  na prof. Seweryna Szera, który rychło zmarł. Później współpracowałam z prof. Aleksandrem Wolterem, ale też zmarł – gdy pisałam pracę doktorską. Kończyłam ją już u prof. Witolda Czachórskiego. Nauczył mnie rygoru dogmatycznego, który jest dla prawnika jak balet klasyczny dla tancerza.

Nie ciągnęło pani do praktyki?

Ciągnęło. Skończyłam aplikację sądową. W tych czasach nie można było łączyć orzekania z pracą naukową. A miałam już rozpoczęty doktorat. A kiedy już coś zacznę, muszę dokończyć. Byłam za to sędzią w końcu lat 90. Orzekałam w NSA. I był to ważny dla mnie okres – dużego rozwoju. To paradoks, bo przecież nie byłam debiutantką.

Wcześniej jednak została pani pierwszym w Polsce rzecznikiem praw obywatelskich.

Ta praca nauczyła mnie z kolei rozłożenia kazusu na różne reżimy prawne. Dużo też dowiedziałam się o postawach i zachowaniach ludzkich. Nauczyłam się niezależności intelektualnej.

Jak objęła pani tę funkcję?

To był właściwie przypadek. Nie miałam żadnych inklinacji politycznych, chociaż wtedy wiele osób w to nie wierzyło. Jeszcze w latach 70. zajmowałam się ochroną praw konsumenta. Byłam jednym z prekursorów tej dziedziny w Polsce. Były to zupełnie inne realia – pieniądz gonił za towarem, a nie jak teraz towar za pieniądzem. Pojawiały się wtedy opinie, że problemy związane z nieprzestrzeganiem praw konsumenta znikną, gdy ten wektor się odwróci. Dziś oczywiście wiemy, że tak nie jest. Od praw konsumenta do ochrony słabszej strony, czyli praw człowieka, była już niedaleka droga.

O pracy rzecznika opowiada książka „Baba na świeczniku". Jest tam sporo anegdot z tego okresu.

Mam szczęście do takich anegdot sytuacyjnych. Ale nie lubię się powtarzać. Kto chce, niech czyta. Jako rzecznik wizytowałam np. izbę zatrzymań przy ul. Wita Stwosza w Warszawie. Na podłodze leżały martwe szczury. Przyszedł szef aresztu w eleganckim mundurze, patrzymy na te truchła, pytam, czemu tu leżą. On zdziwiony odpowiada, że przecież sam ich nie sprzątnie. A ja: „To niech mi pan da szufelkę, sama to zrobię". Pracę w Trybunale Konstytucyjnym podsumowałam w innej książce: „Rzeźbienie państwa prawa". Anegdot tam nie ma, jest sporo rozczarowania.

Czy teraz też nad czymś pani pracuje?

Razem z kolegą filozofem zderzamy system prawa z różnymi zjawiskami operowymi. Jak czytamy u Tomasiego di Lampedusy – wszystko musi się zmienić, żeby wszystko zostało tak samo. Można to odnieść zarówno do prawa, jak i właśnie do opery. Bo wszędzie idzie o interpretację. Opera barokowa jest bardzo zdyscyplinowana, jeśli chodzi o formę. My, współcześni ludzie, niewiele już dziś z tego kodu rozumiemy. Dlatego we współczesnych inscenizacjach cały ten barok jest umieszczany w innej ramie znaczeniowej. Podobnie jest z prawem. Przepisy zostają wydane w konkretnym kontekście. Z  czasem muszą być zmienione, by ich sens pozostał taki sam.

Opinie Prawne
Tomasz Tadeusz Koncewicz: najściślejsza unia pomiędzy narodami Europy
Opinie Prawne
Piotr Szymaniak: Dane osobowe też mają barwy polityczne
Opinie Prawne
Piotr Młgosiek: Indywidualna weryfikacja neosędziów, czyli jaka?
Opinie Prawne
Pietryga: Czy repolonizacja zamówień stanie się faktem?
Opinie Prawne
Tomasz Pietryga: Kryzys w TK połączył Przyłębską, Rzeplińskiego i Stępnia