Czemu wybrała pani jako specjalizację właśnie prawo międzynarodowe?
Bo ono było takie inne od tego krajowego, często siermiężnego, motywowanego ideologicznie. Wydawało mi się bardzo barwne. Kiedy zaproponowano mi, żebym została na uczelni, pamiętam, że znów nie spodobało się to moim rodzicom. Tata powiedział wtedy: zastanów się, co robisz – jako naukowiec będziesz całe życie w podartych butach chodzić. Powiedziałam: no to będę – i zostałam na uczelni.
Przepowiednia ojca się sprawdziła?
Nie, nie było tak źle. Choć mieliśmy z mężem, również naukowcem, także trudniejsze chwile. Po jakimś czasie przeniosłam się do Krakowa, gdzie pracowałam na Uniwersytecie Jagiellońskim. Później trafiliśmy do Katowic, gdzie na Uniwersytecie Śląskim jestem do dziś. Oczywiście wszystkie te miejsca są dla mnie ważne, ale chyba największe znaczenie dla mojego ukształtowania miał właśnie Wrocław.
Dlaczego?
Nasz mistrz, prof. Stanisław Hubert, był bardzo otwarty. Spotkania naukowe odbywały się u niego w domu. Tam poznałam m.in. prof. Krzysztofa Skubiszewskiego, późniejszego ministra spraw zagranicznych. To było niezwykłe, że takich jeszcze nieopierzonych magistrów dopuszczano do takiego intelektualnego świata.