Temidę od lat nęka plaga tzw. sędziów funkcyjnych, którzy dzielą czas między orzekanie a obowiązki urzędnicze. Można powiedzieć, że nic w tym złego, przecież ktoś pracę sądów organizować musi. Ale dziś około 40 proc. sędziów otrzymuje dodatki funkcyjne. A rozpatrywanie spraw jest coraz dłuższe. Nie pomagają nowe technologie, zmiany procedur itp. I coś z tym w końcu trzeba zrobić. Rozwiązania są dwa: zwiększyć budżet i liczbę sędziów lub skierować tych, dla których orzekanie to zajęcie dodatkowe, do wymierzania sprawiedliwości, bo po to przecież uzyskali nominacje i byli kształceni na koszt podatnika. Zapowiedź takiej zmiany wydaje się więc bardzo rozsądna.
Równie dobrze należy ocenić pomysł ograniczenia wewnętrznej władzy prezesów sądów nad sędziami. Zawsze wiązała się z ryzykiem wpływania na sędziowską niezawisłość. Jaskrawo pokazał to kazus sędziego Milewskiego, który po wybuchu afery Amber Gold został przyłapany na gotowości do spełnienia oczekiwań władzy.
Od lat środowiska prawnicze postulowały też podwyższenie wieku umożliwiającego sędziom orzekanie. PiS proponuje, by mieli o sześć lat więcej (35 lat). To ważna zmiana, gdyż orzekanie przez niedoświadczonych życiowo trzydziestolatków w sprawach rodzinnych zawsze budziło mieszane uczucia. Karkołomny, acz uzasadniony wydaje się pomysł spłaszczenia struktury sądownictwa, dziś zbyt rozbudowanej i mało efektywnej.
Oczywiście to tylko założenia, a diabeł jak zwykle tkwi w szczegółach. I one zdecydują, czy będzie to dla sądownictwa dobra czy destrukcyjna zmiana. A pytań są setki.
Widać po tym, że politycy PiS wsłuchali się w głosy sędziowskich dołów, przygotowując zręby reformy. Pytanie, czy będą wsłuchiwać się nadal, kiedy sędziowie zaczną zgłaszać zastrzeżenia do jej szczegółów. To ważne, bo przez ostatnie lata głos tego środowiska w pracach nad ustawami, które go dotyczyły, był ignorowany przez rząd. I kolejne reformy kończyły się fiaskiem.