Prawnik o wypowiedziach polityków: Prostota czy prostactwo

Głupstw, którymi na co dzień karmią nas politycy, jest – jak miłosierdzia Bożego – nieskończenie wiele. I to na wszystkich szczeblach władzy – ubolewa prawnik Stanisław Gurgul.

Aktualizacja: 16.10.2016 07:09 Publikacja: 15.10.2016 17:19

Prawnik o wypowiedziach polityków: Prostota czy prostactwo

Foto: www.sxc.hu

Prostota czy prostactwo, a może deficyt wykształcenia klasycznego i związanej z nim pogańskiej przyzwoitości?

Najpierw wyjaśnienie tytułu. Pierwsze to wspomnienie z własnej, odległej przeszłości: jako uczeń pierwszej klasy gorlickiego liceum im. M. Kromera (miałem wtedy 13 lat) powiedziałem na lekcji języka polskiego, dokonując oceny literatury polskiego klasycyzmu, że „poezja biskupa Adama Naruszewicza wyróżnia się prostactwem treści i stylu". Chodziło mi oczywiście o prostotę twórczości Poety (tak też to odebrał mój polonista), w tym czasie jednak niuanse językowe były mi obce. Niemniej, do dzisiaj odczuwam wstyd z powodu owej wpadki językowej (lapsus linguae), choć oczywiście w kronikach nie ma o tym wzmianki.

Wcale nie wszyscy

Drugi człon tytułu nawiązuje do ironicznej wypowiedzi Heinricha Heinego, zamieszczonej w przedmowie do własnego zbioru poezji z 1843 r. „Deutschland. Ein Wintermärchen" (Niemcy. Baśń zimowa), która w swobodnym tłumaczeniu znaczy, że „publiczność/widownia Arystofanesa składała się wprawdzie z samych ślepych pogan, mieli oni jednak wszyscy – w odróżnieniu od nas, współczesnych ludzi – dobre klasyczne wykształcenie i dostosowaną do niego moralność/obyczajność (Sittlichkeit)". Aktualizując tę myśl, dodam, że gdyby jakimś cudem zmartwychwstały Heine wypowiedział głośno te słowa w Polsce anno Domini 2016 r., zostałby zapewne pobity przez jakiegoś prawdziwego Polaka-katolika, bo przecież taki pogląd a) obraża naszą (wielko)narodową dumę, b) wyszedł z ust, o zgrozo, Niemca i Żyda zarazem.

I jeszcze usprawiedliwienie. Niektórzy czytelnicy mogą mi zarzucić, że nie mówię własnym językiem, że zbyt często cytuję wypowiedzi zwłaszcza starożytnych myślicieli. Jest to jednak wyraz głębokiego przekonania, będącego wynikiem długoletniego zainteresowania antropologią grecką i klasycznym prawem rzymskim, że w tych właśnie dziedzinach wszystko, co ważne, zostało już powiedziane. Przewrotnie, dobrze ilustruje to sarkastyczna uwaga M. T. Cycerona (żył w latach 106–43 ante Christum natum, zabity ze względów politycznych na rozkaz M. Antoniusza), że „nie można powiedzieć niczego, największego nawet głupstwa, które nie zostałoby już powiedziane przez jakiegoś filozofa lub polityka (Nihil tam absurde dici potest, quod non dicatur ab aliquo philosophorum vel politicorum)".

Rzeczywiście, głupstw, którymi karmią nas dzień i noc politycy, jest – jak miłosierdzia boskiego – nieskończenie wiele. I to na wszystkich szczeblach władzy, nawet tych najwyższych, co rodzi szczególny smutek, czasami także politowanie, a nawet odrazę. A teraz dowody, ułożone według rangi ich autorów.

Jeśli doktor prawa (dla mnie: doctorulus) mówi, że zamierza „podjąć decyzję" w jakieś sprawie, to udowadnia, że nie zna dobrze języka polskiego, a wcale prawa handlowego i rodzinnego, bo we wszystkich słownikach i w odnośnych kodeksach widnieje, że decyzję (uchwałę, postanowienie, orzeczenie) można tylko „powziąć" (tak np. art. 95 § 4 kodeksu rodzinnego i opiekuńczego). Podjąć można natomiast np. rękawicę rzuconą na pojedynek albo kamień z ulicy, aby rzucić nim w migranta, który na pewno chce nas pozbawić domu, pracy a w końcu – tożsamości narodowokatolickiej (Pan Minister W.W. powiedział w sprawie przewoźników, że zamierza „podjąć decyzję i powziąć stosowne kroki".

Jeszcze gorsze wrażenie, wbrew pozorom, wywołuje używanie przez mojego doctorulusa wyrazu „beneficjent" w znaczeniu: „ktoś, kto odniósł korzyść", bo świadczy to o nieznajomości łaciny, a przede wszystkim – braku zdolności do kojarzenia pewnych pojęć funkcjonujących od wieków w prawoznawstwie i w praktyce stosowania prawa. Tu przywołam najbardziej znane pary wyrażeń, jak (kon)cedent – (kon)cesjonariusz, deponent – depozytariusz, emitent – emisariusz, indosant – indosatariusz, mandant – mandatariusz, donator – donatariusz, aby unaocznić, że przyrostek (sufix) „ariusz" oznacza zawsze stronę bierną danej czynności, przeważnie odnoszącą korzyść z działania osoby określanej danym mianem z przyrostkiem „ent". Osoba zatem odnosząca korzyść np. z transformacji polityczno-gospodarczej w Polsce to nie „beneficjent", ale „beneficjariusz" (tak też w słownikach języków: łacińskiego, polskiego, angielskiego i niemieckiego). Podkreślam jednak: niepotrzebne są tu żmudne poszukiwania w słownikach, wystarczą inteligencja (po łac. „intelligo–ere" to pojmować, rozumieć, spostrzegać itd.) i krytyczny stosunek do zastanej rzeczywistości. Ewentualny zarzut, że „tak mówią wszyscy, a o poprawności językowej rozstrzyga powszechny sposób mówienia", odeprę uwagą, że nie wszyscy, tylko niedouczeni politycy, pragnący uchodzić w oczach swego elektoratu za luminarzy słowa. Tak nie mówią w szczególności prof. M. Safjan, prof. L. Stecki i doktor (nie doctorulus) J. Jezioro, wszyscy oni bowiem, komentując przepis art. 893 kodeksu cywilnego („Darczyńca może włożyć na obdarowanego obowiązek oznaczonego działania lub zaniechania, nie czyniąc nikogo wierzycielem; polecenie"), nazywają osobę trzecią korzystającą z polecenia zawartego w umowie darowizny „beneficjariuszem", a nie „beneficjentem".

Źle się bawicie

Przypomnę tu (zob. „Rzeczpospolita" z 14 stycznia 2015 r.), że i w historii i we współczesnym świecie (w nauce, sztuce, przemyśle itd.) bardzo często używa się wyrażeń z łaciny „dla uzyskania efektu wzniosłości i splendoru, a także efektu zwięzłości i jasności".

Przytoczone tam liczne przykłady uzupełnię dwiema dewizami, które – moim zdaniem – nabrały dramatycznego znaczenia w świetle tego, co się dzieje teraz w Polsce.

Pierwsza, wyrażająca ideę narodzin Stanów Zjednoczonych A. P., stanowi „e pluribus unum", co rozumiem jako „z wielu (kolonii) jedno (państwo)". U nas tymczasem dzieje się coś, co mój ulubiony polityk (mam i takich) Andrzej Celiński opisał słowami: „Polska liczy obecnie nie 38 milionów, lecz dwa razy po 19 milionów". Druga, będąca dewizą dynastii Habsburgów, brzmi: „Iustitia est fundamentum regnorum", co w dość wiernym tłumaczeniu znaczy „sprawiedliwość/praworządność jest podstawą królestw/państw". Uważam, że w tej sprawie wszyscy przeciętni Kowalscy powinni wołać do polityków słowami innego biskupa okresu polskiego Oświecenia, I. Krasickiego: „źle się bawicie, dla was to jest igraszką, nam chodzi o życie".

Z tego wysokiego poziomu „wróćmy jednak do naszych baranów". Tymi zaś baranami są: pozwalająca wiele się domyślać, ozdobiona filuternym uśmieszkiem wypowiedź o „teoretycznie niekomunistycznej władzy po 1989 r.", druga to modlitewna inwokacja „Ojczyznę dojną racz nam wrócić, Panie". Nie wyrzucę z siebie epitetu, jaki w związku z tym chodzi mi po głowie, bo według kanonów prawa rzymskiego z okresu cesarstwa popełniłbym crimen laesae maiestatis (zbrodnię obrazy majestatu). Wykorzystam tu jednak błyskotliwy bon-mot Talleyranda de Perigorde i powiem: Mr President, to więcej niż kłamstwo czy insynuacja, to zwykłe prostactwo, naruszające majestat Rzeczypospolitej, który Pan personifikuje. Już dawno temu Sokrates, Cyceron i Seneka Młodszy zgodnie stwierdzili, że qualis vir talis oratio, co ostatni z wymienionych opatrzył następującym spostrzeżeniem: „Jak zaś postępowanie każdego człowieka podobne jest do jego mowy, tak też sposób mówienia staje się niekiedy źródłem obyczajności publicznej". Przypominam też, że jest Pan absolwentem Uniwersytetu Jagiellońskiego, którego dewizą od zarania jest: plus ratio quam vis (więcej myślenia/rozumu niż siły), co także zobowiązuje do godnego, tj. racjonalnego i autonomicznego zachowania się w każdych okolicznościach.

Prostactwem językowym jest wyrażenie „wyłanczać", którym posługuje się Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego, nie przejmując się, że inny profesor kpi z tego wyrażenia w znanej telewizyjnej reklamie, zachęcającej do oszczędzania prądu elektrycznego. Panie Ministrze, przy takiej sprawności językowej nie uda się Panu uleczyć polskiej Kultury, w związku z czym przypominam, powodowany troską o skuteczność Pana działania, maksymę: medice, cura te ipsum (według Ewangelii św. Łukasza, słowa te wypowiedział Jezus, wkładając je w usta mieszkańców Nazaretu).

Jedwabne było wszędzie

Prostactwem w każdym wymiarze była próba wyjaśnienia (?) przez Panią Minister Edukacji Narodowej „zawiłości" zbrodni w Jedwabnem. Pani Minister nie czytała, a jeśli nawet, to na pewno ma za nic kardynalną zasadę porozumiewania się ludzi, którą Ludwig van Wittgenstein, reprezentujący nurt filozofii analitycznej wyraził słowami: „Cokolwiek da się powiedzieć, da się powiedzieć jasno, jeśli zatem coś nie zostało wyrażone jasno, w ogóle nie zostało wyrażone" (Tractatus Logico–Philosophicus, wyd. polskie 1970). Otóż pomogę Pani Minister rozsupłać ten, jak uważa, węzeł gordyjski, odwołując się do wydarzeń, których byłem naocznym świadkiem w dzieciństwie, a które wykazują, że Jedwabne działo się nie tylko w Jedwabnem lecz także w wielu innych miejscach, m. in. w mojej rodzinnej podkarpackiej wsi:

- w tzw. luźnej rozmowie, prowadzonej w 1943 r. w przypadkowym spotkaniu około dziesięciu osób, jeden z rozmówców powiedział z przekonaniem, że „jedno co Hitler dobrze zrobił, to to, że uwolnił nas od Żyd(k)ów". Nie potrafię ocenić, czy spotkało się to z aprobatą, pamiętam jednak doskonale, że nikt nie zaprotestował;

- jesienią 1942 r. do jednego z najbiedniejszych mieszkańców wsi przyszedł młody Żyd-tułacz (niestety, jak się okazało, nie był to wieczny tułacz), który uciekł z getta założonego w siedzibie gminy (zlikwidowanego poprzez rozstrzelanie pod koniec sierpnia 1942 r. w pobliskim lesie zwanym Dąbry), z prośbą o jedzenie. Rolnik ów zamknął uciekiniera w budyneczku mleczarni, w którym miejscowi rolnicy realizowali obowiązkowy kontyngent mleka nałożony przez Niemców, i poszedł zawiadomić o tym, co się zdarzyło, policję granatową urzędującą w gminie oddalonej około ośmiu kilometrów. Po ponad trzech godzinach przyjechali stamtąd na rowerach dwaj policjanci, zabrali Żyda ze sobą i... końca łatwo się domyślić, bo przy posterunku policji rezydował Schutzmann Martin, który, choć spasiony i często pijany, gorliwie wykonywał swe obowiązki Übermenscha (m. in. aresztował mojego szwagra Adama P., który później został osadzony w obozie w Oranienburgu). Po wojnie sprawca zatrzymania i wydania Żyda na pewną śmierć został skazany za to na dziesięć lat więzienia, miejscowe jednak środowisko nigdy nie potępiło wyraźnie jego zachowania (tu uwaga: nikt nie próbował uwolnić Żyda, choć było ku temu tysiąc okazji);

- wiosną 1946 r. do mojego rodzinnego domu przyszedł jakiś młody człowiek, a wkrótce potem zjawili się dwaj, również młodzi ludzie uzbrojeni w karabiny. Zabrali tego mężczyznę i zastrzelili go w przydrożnym rowie, w odległości niespełna stu metrów od mojego domu. W śledztwie prowadzonym w tej sprawie przez władzę ludową nie ustalono tożsamości zabójców; ustalono tylko, że zastrzelonym był Żyd, a sprawcami – bohaterscy żołnierze ówczesnego podziemia.

Opisane wydarzenia (wybrane spośród wielu innych) zawsze budziły we mnie dręczące pytania o to, jakie były motywy działania aktorów owych wydarzeń. Nie były to chyba motywy ekonomiczne, bo w mojej rodzinnej wsi mieszkała tylko jedna, biedna rodzina żydowska (miała ona ze 2 ha ziemi, którą – po eksterminacji właścicieli – zagarnęli ich sąsiedzi), a wszystkie pobliskie miasteczka żydowskie (Biecz, Grybów, Bobowa, Ciężkowice) również grupowały wyłącznie biedotę żydowską, notabene osiadłą tam w większości od czasów Kazimierza Wielkiego. Wytłumaczeniem tego dziwnego zjawiska antysemityzmu bez semitów- „krwiopijców" mógłby być brak – o czym pisał Heine – klasycznego wykształcenia, argument ten jednak osłabia okoliczność, że np. wszyscy mieszkańcy mojej rodzinnej wsi obcowali w każdą niedzielę i w każde święto z łaciną, wymawianą i śpiewaną w parafialnym kościele w R. Wsłuchiwali się też w słowa – tyleż pięknego co mądrego – hymnu kościelnego Veni Creator Spiritus, mentes Tuorum visita (Przybądź Duchu Stworzycielu i nawiedź umysły/serca twoich dzieci). Okazuje się jednak, że było to rzucanie pereł między wieprze (przepraszam, ja tego nie wymyśliłem, według ewangelii św. Mateusza powiedział to Jezus w Kazaniu na górze słowami – w tłumaczeniu na łacinę – ne mittatis margaritas vestras ante porcos).

Nie ma zgody na konsensus

I na koniec, bez złości (sine ira), ale i bez szacunku (sine reverentia) do osób, które z lubością mówią o „konsensusie, bez konsensusu, z konsensusem" zamiast o „zgodzie, bez zgody, za zgodą". Wystarczy odrobina refleksji, żeby zrozumieć, że przywołane tu formy rzeczownika „konsensus" są rażąco błędne. Postaram się to wyjaśnić metodą wręcz łopatologiczną. W łacinie wyraz „consensus" utworzony został z członów „con" i „sensus", tak jak wyraz „nonsensus" z członów „non" i „sensus". W języku polskim używamy wyrazów "sens" i "nonsens", powinniśmy więc mówić „konsens". Wiedział o tym nieżyjący już profesor Zbigniew Radwański, który we wszystkich swoich dziełach pisał „konsens, o konsensie" itd. Wie też o tym profesor Marek Safjan, co wykazał ostatnio na Kongresie Sędziów Polskich, mówiąc o obowiązywaniu w prawie unijnym „zasady konsensu". Rozumiem, że dla niedouczonych polityków (także licznych dziennikarzy) to za mało, bo któż chciałby uznawać głos autorytetów (w Polsce nie ma ich już wszakże, może z wyjątkiem Jana Pawła II). Powiem zatem mocniej w tej sprawie: „Wy, którzy Rzeczpospolitą władacie" i kształtujecie opinię publiczną, wykazujecie okazji, że nie znacie jednego z podstawowych faktów polskiej historii (chodzi o tzw. konstytucję radomską z 1505 r., której pierwsze zdanie brzmi: „Nihil novi sine communi consensu") oraz jednego z kanonów liturgii katolickiej (chodzi o frazę „et cum spiritu tuo"). Dla rozwiania wszelkich wątpliwości dodam, że w odmianie rzeczownika „consensus" nie ma w żadnym z sześciu przypadków końcówki „susu".

Wiem, że to, co napisałem, nie spodoba się wszystkim przekonanym o swojej doskonałości, a w części dotyczącej Jedwabnego – wszystkim „prawdziwym Polakom". Piszę to jednak sub specie aeternitatis, to jest ze świadomością tego, że jestem już blisko drugiej rzeczywistości (przy sposobności, dziękuję profesorowi Adamowi Strzemboszowi za to piękne eschatologiczne przypomnienie); dlatego też nie boję się ewentualnych aktów retorsji z niczyjej strony, jak ten żołnierz, który idąc do szturmu na bagnety powiedział: „ja się nie boję, ja mam raka". Także ta myśl, tak jak wszystkie inne złote myśli antropologii została wyrażona już w starożytności przez Senekę Młodszego słowami: „Nil habet, quod speret, quem senectus ducit ad mortem".

Autor jest sędzią sądu apelacyjnego w stanie spoczynku

Prostota czy prostactwo, a może deficyt wykształcenia klasycznego i związanej z nim pogańskiej przyzwoitości?

Najpierw wyjaśnienie tytułu. Pierwsze to wspomnienie z własnej, odległej przeszłości: jako uczeń pierwszej klasy gorlickiego liceum im. M. Kromera (miałem wtedy 13 lat) powiedziałem na lekcji języka polskiego, dokonując oceny literatury polskiego klasycyzmu, że „poezja biskupa Adama Naruszewicza wyróżnia się prostactwem treści i stylu". Chodziło mi oczywiście o prostotę twórczości Poety (tak też to odebrał mój polonista), w tym czasie jednak niuanse językowe były mi obce. Niemniej, do dzisiaj odczuwam wstyd z powodu owej wpadki językowej (lapsus linguae), choć oczywiście w kronikach nie ma o tym wzmianki.

Pozostało 95% artykułu
Opinie Prawne
Tomasz Pietryga: Sędziowie 13 grudnia, krótka refleksja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie Prawne
Rok rządu Donalda Tuska. "Zero sukcesów Adama Bodnara"
Opinie Prawne
Rok rządu Donalda Tuska. "Aktywni w pracy, zapominalscy w sprawach ZUS"
Opinie Prawne
Rok rządu Donalda Tuska. "Podatkowe łady i niełady. Bez katastrofy i bez komfortu"
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie Prawne
Marcin J. Menkes: Ryzyka prawne transakcji ze spółkami strategicznymi