Tam więc „dobra zmiana" wchodzić nie musiała. Inaczej może być w spółkach z udziałem Skarbu Państwa lub samorządu. W nich rząd PiS chciał przede wszystkim likwidować patologie, np. krociowe zarobki prezesów, ale przy okazji – świadomie lub nie – zaproponował im śmieciówki. Jak to się stało?
W kwietniu 2016 r. pojawił się projekt tzw. ustawy kominowej, który wiązał wynagrodzenia prezesów z bieżącą sytuacją spółki, jej wielkością oraz skalą działalności. W lipcu Sejm uchwalił ustawę, a we wrześniu przepisy zaczęły obowiązywać. Na pierwszy rzut oka bardzo dobre przepisy. W praktyce – trudne do wykonania. Bo jak powiązać z zyskiem pensję prezesa spółki komunalnej odpowiedzialnej za transport czy odbiór śmieci, skoro z założenia nie powinna ona zarabiać na usługach świadczonych mieszkańcom?
Kolejny problem pojawia się w spółkach, w których Skarb Państwa nie ma większości udziałów. Kto zmusi radę nadzorczą do zmiany zasad wynagradzania, skoro za ich brak nie ma kar? A to nie koniec. Zgodnie z nowymi przepisami członkowie zarządu mają być zatrudniani na... umowach cywilnoprawnych o świadczenie usług. Jednym słowem, prezesa z umową o pracę trzeba zwolnić i zaproponować mu kontrakt, bo na etacie nie można mieć zmiennej pensji. Czy wybierze zwykłe zlecenie, czy założy firmę – jego wybór.
Premier Szydło wysłała więc swoich ludzi na „śmieciówki". Czy prezes na kontrakcie będzie lepiej zarządzał? Nie mam pojęcia. Wiem natomiast, że przykład powinien iść z góry. Dlatego w sferze publicznej umowy o pracę powinny być standardem. A sprawa może dotyczyć kilku tysięcy stanowisk. Co prawda amerykański pisarz, teoretyk Henry David Thoreau uważał, że gdy urzędnik rezygnuje z posady, dokonuje się rewolucja, ale bliżej prawdy był raczej praktyk Georges Jacques Danton. Według niego rewolucja pożera własne dzieci – u nas nominowanych przez PiS prezesów.