Od lat narzekamy na zbyt niski udział społeczeństwa w życiu publicznym. Frekwencja wyborcza ciągle w granicach najwyżej 60 proc. i nie chce się poprawić. W niedawnych wyborach do rad dzielnic w Katowicach wyniosła... 6,7 proc. Gdy spytać o powody, wielu powie: bo nie mamy na nic wpływu albo po prostu: Paaanie, a komu się chce?
Czytaj także: Budżety obywatelskie na uwięzi. Wszystko przez nowe przepisy
Dobrym pomysłem na zmianę tej rzeczywistości są budżety obywatelskie. Tak powstaje społeczeństwo obywatelskie. Wiesz, co by się przydało w okolicy? Zgłaszasz projekt, zbierasz podpisy, ludzie głosują i się urzeczywistnia – z pieniędzy publicznych. Dzięki temu doczekaliśmy się w kraju wielu pożytecznych inicjatyw, a nasze najbliższe otoczenie jest lepsze.
Wydawałoby się, że to wszystko powinno przemawiać za upowszechnianiem budżetów obywatelskich, obowiązkowych w miastach powyżej 50 tys. mieszkańców, a w mniejszych – dobrowolnych. Ale nie, bo regionalne izby obrachunkowe wykazują się tu nadmiernym rygoryzmem, a co gorsza – nie orzekają w tych sprawach jednolicie. To, co w bydgoskiej RIO jest dopuszczalne, dla warszawskiej – nie do przyjęcia.
Samorządowcy od lat wiedzą, że wyprawa do RIO to nie wakacje – i dobrze, bo świadomość bycia kontrolowanym mobilizuje do rzetelności. Zasady powinny być jednak wspólne dla wszystkich. I najważniejsze, by RIO pamiętały, że swym działaniem mogą zniechęcić do aktywności suwerena. Nie o to tu powinno chodzić.