Od kilku lat śledzę w prasie skargi profesjonalnych pełnomocników na tych nieprofesjonalnych, zwanych doradcami prawnymi. Dwie małe litery, a różnica taka wielka. Jak twierdzą niektórzy, doradcy ci mają na sumieniu wszystkie grzechy ludzkości: bywają niesolidni, obniżają jakość usług prawnych i stawki na rynku. O tempora, o mores! – krzyknąłby Cyceron, gdyby żył. I nie miałby racji, bo problem „pokątnych doradców" nie jest bynajmniej znakiem szczególnym naszych czasów. Istniał już w XIX wieku (a zapewne i wcześniej). Prasa społeczna i prawnicza z tamtego okresu nie przebierała w słowach. W „Gazecie Sądowej Warszawskiej" z 1873 roku nazywano ich bez ogródek „plagą społeczeństwa", która żeruje na ciemnocie ubogich mieszczan i wieśniaków, są to „postaci o ile wstrętne, o tyle ciekawe". Zresztą może oddam głos autorowi artykułu. – „Członkowie tego Towarzystwa Opieki nad biednymi klientami to karykatury z różnych warstw społecznych. Liznąć prawa (utarte w Warszawie wyrażenie) to dla nich najwyższa kwalifikacja – wygrać dwie sprawy najeżone (...) w przekonaniu klienta licznymi trudnościami, to powodzenie!" To właśnie oni wyrabiają w społeczeństwie szkodliwe „popędy pieniactwa" i zawziętości.
Pismo „Wiek" (też z 1873 roku) donosi, że podobny problem istniał w Rosji, gdzie chleb profesjonalnym pełnomocnikom odbierali „abłokaci". Dla ścisłości dodam, że po rosyjsku adwokat brzmi tak samo jak w języku polskim. Znów dwie małe literki czyniące wielką różnicę. Abłokaci nie posiadali – jak zapewniał autor artykułu – „żadnej kwalifikacji jak tylko tytuł przez siebie przyjęty". Byli oni bardzo zuchwali i dopuszczali się nawet nadużyć ściganych na drodze karnej.
Gdzie indziej autor proponował, by w ślad za rozwiązaniami stosowanymi w Rosji zezwolić na działalność „pokątnej adwokatury" jedynie w tych miejscowościach, w których nie było adwokatów zawodowych. Brak profesjonalnego pełnomocnika w miejscowości będącej siedzibą sądu jest dziś raczej trudne do wyobrażenia, ale zostawmy teraźniejszość na boku.
W innym numerze „Wieku" przytoczono historię, która zdarzyła się w sądzie pokoju w Pskowie. W jakim stopniu została ona udoskonalona przez sprytne pióro dziennikarza, celem wywołania w czytelniku grozy, na wieki pozostanie tajemnicą. Choć, jak powiadają, w każdej, choćby najbardziej zmyślonej historii musi być źdźbło prawdy.
Sędzia wywołuje obwinionego, odczytuje skargę i pyta: