Chyba nie było łatwo świeżo upieczonemu absolwentowi prawa pracować z więźniami?
Więźniowie mnie lubili. To byli sprawcy drobniejszych przestępstw lub ci, którzy właśnie kończyli karę. Problemy miałem, ale ze współpracownikami i zwierzchnikami. Po październiku 1956 r. w więziennictwie doszło do zasadniczego przełomu. Podejście do więźniów było o wiele bardziej humanitarne. Duża część kadry wywodziła się jednak z dawnych czasów i nie było łatwo przekonać ich do nowych zasad.
Jaką pełnił pan funkcję?
Byłem kierownikiem działu penitencjarnego. Organizowałem dla więźniów koncerty. Pamiętam, jaki się zrobił w Łodzi szum, gdy przyjechali Czerwono-Czarni. Przed zwierzchnikami uratowało mnie tylko to, że więźniowie częściowo płacili za bilety. W więzieniu było też kino. Ale można było wyświetlać tylko filmy ze specjalnej listy. Ja tej zasady nie przestrzegałem. Dlaczego niby więźniowie mieli się nudzić? Miałem więc rozmowy z urzędnikami z Centralnego Zarządu Więziennictwa...
Mimo tych rozmów utrzymał się pan na stanowisku?
Wiceministrem sprawiedliwości był wtedy prof. Stanisław Walczak. Spodobało mu się to, co robiliśmy. Zaczął zlecać nam wprowadzanie różnych eksperymentalnych nowinek. Na przykład przepustek dla więźniów. W naszym zakładzie był pierwszy oddział leczenia alkoholików. Wyniki mieliśmy bardzo dobre – trochę dlatego, że jako alkoholików diagnozowano wtedy wszystkich, którzy popełnili przestępstwo w stanie po użyciu alkoholu. Kiedy na oddziale zaczęła pracować elegancka absolwentka socjologii, chętnych było jeszcze więcej...