Osobiście nie miałam żadnego kontaktu z urzędem pracy, ale moje koleżanki tak. Jedna pięć lat temu, druga w styczniu 2015 r. Żadna z nich nie była zachwycona, ale pierwsza odniosła sukces – dostała dotację na własną firmę. Musiała tylko przez kilka dni szkolić się z uruchamiania komputera i podstawowej znajomości Worda, mimo że zna zaawansowane programy do projektowania. Ale dla urzędu to nie były specjalistyczne umiejętności. I choć Marcie bardziej przydałyby się podstawy księgowości, musiała się „nauczyć" obsługi maszyny.
Brak pomocy czy pomoc nietrafioną do końca miała wyeliminować rewolucyjna nowelizacja ustawy o promocji zatrudnienia i instytucjach rynku pracy, która zaczęła obowiązywać w maju 2014 r. Miała premiować te urzędy, które są bardziej efektywne. Urzędy staną się nowoczesnymi job centers na wzór tych brytyjskich i niemieckich – tak w ubiegłym roku mówili minister pracy i jego wiceministrowie. Co z tego wyszło, opisujemy dziś w „Rzeczpospolitej".
Na czym polega ta zmiana, przekonała się też moja druga koleżanka. Asia ma biznesplan i chce rozpocząć działalność. Była pewna, że – tak jak zapowiadał minister Władysław Kosiniak-Kamysz – kompetentny urzędnik powie jej, co i jak powinna zrobić, by dostać dofinansowanie na specjalistyczne szkolenie i założenie firmy. Po trudnych spotkaniach z wieloma osobami, bo nie ma jednego kompetentnego doradcy, dowiedziała się, że choć oficjalnie może się starać i o szkolenie, i o dotację, to jeśli skorzysta z jednej pomocy, na drugą nie ma szans.
Taki jest właśnie efekt przepisów premiujących te urzędy, które zaoszczędzą na bezrobotnym. Takiemu systemowi pomocy mówię: nie, dziękuję. W nim bowiem liczy się tylko jeleń, którego urząd złapie, ale pomóc już nie zechce, bo tylko na tym straci.