Tymczasem w cieniu wydarzeń na Majdanie trwają przygotowania do interwencji unijnej w Republice Środkowej Afryki, które jak na dłoni pokazują niemożność Europy do uprawiania polityki siły, a nawet do elementarnej samoobrony. To bardziej złowieszczy znak na przyszłość niż pobłażanie Brukseli dla władz ukraińskich.
1
Licząca pół miliarda obywateli UE, blok o PKB nieznacznie mniejszym od amerykańskiego, deliberuje właśnie, jak wystawić kontyngent liczący maksymalnie... 1000 ludzi, w dodatku niepełniący zadań bojowych. Dołączyliby oni do 1600 żołnierzy francuskich i 4000 z państw Unii Afrykańskiej już operujących w Republice Środkowoafrykańskiej. Narody Zjednoczone apelują wprawdzie o dalsze 10 tysięcy, ale na horyzoncie nie widać chętnych do wysłania takiej armii. Europejska opieszałość jest efektem fundamentalnych zaniedbań Starego Kontynentu w zakresie obronności.
Austria i Słowacja praktycznie zezłomowały sprzęt ciężki, zmieniając własne armie w coś na kształt milicji terytorialnych. Sztab generalny Szwecji po analizie stanu sił zbrojnych królestwa doszedł do wniosku, że wytrzymałyby one ewentualny atak rosyjski ledwie przez kilka dni, Litwa, Łotwa i Estonia w ogóle nie posiadają lotnictwa wojskowego, a cała Europa Środkowa ma najmniejsze nasycenie samolotami bojowymi na kontynencie i ani myśli nadrobić tych zaległości.
Spośród europejskich członków NATO realne wydatki zbrojeniowe rosną tylko w Polsce, a utrzymują się na stałym poziomie w Grecji. Reszta tnie i oszczędza.
Tylko dwie armie Europy mają zdolności operacyjne do samodzielnego prowadzenia działań za morzami (Francja i Wielka Brytania), a i tak na ograniczoną skalę, oraz krótkotrwałych, jak pokazała interwencja w Libii. Europejscy członkowie paktu i jednocześnie UE w większości nie koordynują zamówień zbrojeniowych, choć działa przecież Europejska Agencja Obrony. W przyszłości ma się to ponoć zmienić, ale niezwykle trudno będzie przełamać opór narodowych przemysłów obronnych i suwerenność państw w zakupach wojskowych.