Profesor Łukasz Turski, wybitny fizyk i zasłużony propagator nauki, opublikował w „Rzeczpospolitej" obszerny artykuł „Apokalipsa unplugged", w którym podpiera autorytetem naukowca bardzo wątpliwe stwierdzenia, używa demagogicznych argumentów, a równocześnie pomija kwestie najważniejsze, dotyczące sedna rozważanego problemu, tj. przyszłości polskiej energetyki.
Energia na rynku
Myślą przewodnią dużej części artykułu jest stwierdzenie, że energia – skądkolwiek pochodzi – jest dobrem jakby „nadrzędnym", odgrywającym we współczesnym świecie wyjątkową rolę. Dla ekonomisty jest to pogląd nie do przyjęcia. W wolnej, rynkowej, kapitalistycznej gospodarce energia jest towarem – przedmiotem produkcji i obrotu – takim samym jak tysiące innych ludzkich wytworów. Oczywiście towar ten produkowany i zużywany jest powszechnie i w wielkim zakresie, stąd jego większe znaczenie gospodarcze niż towarów rzadkich czy niszowych. Ale zupełnie nieuprawnione jest stwierdzenie prof. Turskiego, że „świat potrzebuje więcej energii, by standardy życia i zdrowia na kuli ziemskiej stały się porównywalne". Aby ten chlubny cel osiągnąć, świat potrzebuje więcej bogactwa, a szczególnie jego bardziej sprawiedliwego podziału. Samo zwiększenie produkcji energii, abstrahujące od jej ceny i dochodowych możliwości jej nabywania, nie ma żadnego znaczenia dla miliardów obywateli Ziemi.
W dalszej części tekstu prof. Turski rysuje wizję świata, w którym zabraknie energii – zanika internet, nie działają stacje benzynowe, przestają funkcjonować szpitale i bankomaty, „nie będzie wody pitnej, oczyszczalnie ścieków padną". Reglamentowaniem energii zajmie się władza, która zbuduje w tym celu odpowiednią „strukturę zarządzania". Skutki będą zupełnie katastrofalne – „cicho i w spokoju wrócimy do dawnego systemu totalitarnego".
Panie Profesorze, taki apokaliptyczny obraz przyszłości zupełnie nie ma sensu w rzeczywistości, w której żyjemy! Ludzki geniusz stworzył nie tylko reaktory atomowe i promy kosmiczne, ale też – rynek. Rolę, jaką w fizyce odgrywa prawo grawitacji, pełni w ekonomii – nauce o współczesnym świecie w jego materialnym wymiarze – prawo podaży i popytu. Jeśli zaczęłoby brakować energii, jej cena, tak jak cena każdego innego towaru, zacznie rosnąć. Ten wzrost cen wywoła dwa skutki wiodące w tym samym kierunku – zrównoważenia podaży i popytu. Po pierwsze, nabywcy energii zaczną ją oszczędzać – wprowadzać mniej energochłonne technologie, lepiej ocieplać budynki, wymieniać tradycyjne żarówki na nowsze. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że możliwości ograniczenia zużycia, a więc i produkcji, są wciąż olbrzymie, tylko straty związane z przesyłem energii na wielkie odległości przekraczają w Polsce 10 proc. produkcji. Po drugie – i to jest ważniejsze – wyższa cena spowoduje wzrost podaży energii. Producenci, motywowani smithowską żądzą zysku, zrobią wszystko co możliwe, aby po wyższej cenie dostarczyć więcej towaru, sprostać rosnącemu popytowi. Pojawią się nowe wynalazki i źródła energii, o których teraz nawet nie śnimy. Dziś wszelkie przesłanki wskazują, że przyszła cena równowagi podaży i popytu energii wcale nie musi być znacząco wyższa od cen obecnych.
Elektrownia w walizce
Nie wiem, czemu profesor Turski nie zauważa, że „gospodarka niedoborów", w której państwo musiało produkować i dystrybuować dobra na przekór rynkowi, nie licząc się z kosztami i cenami, odeszła na śmietnik historii dokładnie ćwierć wieku temu, wraz z upadkiem realnego socjalizmu.