Przez trzy tygodnie upajaliśmy się wspaniałym futbolem. Mundial piękniał wraz z konsumpcją. Do przebudzenia doszło dopiero w ćwierćfinałach. Najpierw pozbawiona wdzięku teutońska machina wojenna sterroryzowała grających dotąd fantazyjnie Francuzów.
Potem przez pokolenia kojarzona z futbolową magią Brazylia zamieniła swój mecz z błyskotliwą Kolumbią w pojedynek sumo i wypchnęła rywali z turnieju. Bramki musieli strzelać stoperzy, bo ojczyzna Pelego i Garrinchy nie ma napastników. Choć potężny Hulk się starał i próbował nawet zwodów Ronaldo. Ostatni raz widziałem coś takiego w cyrku, gdy niedźwiedź udawał baletnicę.
Ponury mecz Argentyny z bezradną Belgią mógłby się śmiało znaleźć w jadłospisie kuchni angielskiej. Miał tylko jedną przyprawę: Messiego. Natomiast Holandia biła się z Kostaryką jak wojska Fabiusza Kunktatora z Hannibalem.
Nie bądźmy jednak niewdzięcznikami i podziękujmy za to, co było wcześniej. Spór o to, czy Pan Bóg interesuje się futbolem, trwa od pokoleń i nie udało się go rozstrzygnąć. Jedno jest pewne: brazylijskiemu mundialowi pobłogosławił szczególnie, a łaski spłynęły na kibiców na całym świecie.
Nie chodzi tylko o to, że nigdy przedtem nie padało tyle bramek, ale też o dominację filozofii atakującej, odważnej gry. Co więcej, w Brazylii opatrzność, choć czasem się zagapi, najczęściej sprzyja odważnym. Meczów, w których drużyny od pierwszego gwizdka, w starym włoskim stylu, przystępowały do heroicznej obrony rezultatu 0:0, praktycznie nie było.