Wszystko można – i zapewne powinno się – sprowadzić do oceny ostatnich 27 lat naszej historii. To, czy jesteśmy z nich zadowoleni, czy uważamy je za stracone, jest jednak trudne do rozstrzygnięcia, bo wymaga twardych danych dotyczących gospodarki i stosunków międzynarodowych. Tak więc niewielu się takiego zadania podejmuje.
Tymczasem znacznie łatwiej zbudować swój światopogląd – a raczej: „polskopogląd" – na dwóch filarach, które nie potrzebują szkiełka i oka, bo wystarczą czucie i wiara. I to one formują dzisiaj nową deklarację tożsamości Polaków: wierzę lub nie wierzę, innego wyjścia nie ma, żadnego „tak, ale" – wszak tutaj nie można być zarazem po jednej i drugiej stronie.
Efekt? „Bolek" podzieli nas jeszcze bardziej, niż to było dotychczas. I to najgorsza rzecz, która wychynęła z szafy Kiszczaka.
W 2010 roku takim weryfikatorem dla ludzi o prawicowych poglądach stał się Smoleńsk, a właściwie – kwestia smoleńskiego zamachu. Po przeciwnej stronie znaleźli się ci, którzy winią brzozę, mgłę, pilotów czy wręcz samego prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Dla nich z kolei teoria zamachu to oszołomstwo i zadżumione myślenie, przepełnione nienawiścią do braci Rosjan (którzy, co prawda, od pacyfikacji Ukrainy stali się dużo bardziej podejrzani, ale wciąż nie na tyle, by obarczyć ich winą za katastrofę) i braci Polaków. Oni racjonalnych argumentów nie przyjmują do wiadomości, ale – ciekawe – dla zwolenników teorii zamachu analiza pękających puszek czy gotujących się parówek również ma drugorzędne znaczenie, bo ważniejsza jest wiara, że było, jak było.
Pytania bez odpowiedzi
Od teraz takim nowym Smoleńskiem – albo Warszawą-Mokotów (tam jest willa, gdzie mieszkał Kiszczak) czy może Gdańskiem-Oliwą (tam jest willa, gdzie mieszka Wałęsa) – staje się sprawa „Bolka". Przecież tutaj również moglibyśmy się spodziewać rzeczowej i opartej na faktach dyskusji.