Krystyna Janda udzieliła wywiadu „Gazecie Wyborczej". Czytając go, czułem, że jest to jeden z najważniejszych tekstów, jakie powstały w ostatnim czasie.
Oto wybitna artystka opisuje atmosferę w Polsce. I jest tym zaniepokojona. Więcej – jest przerażona. Bo oto na naszych oczach, jak mówi, „wychodzi na wierzch to, co było ukryte, mniej tolerowane, potępiane – ksenofobie, antysemityzm, brakuje zupełnie miejsca na odmienność i tolerancję. Wszystko podporządkowuje się jednej, mnie przerażającej, perspektywie".
Konrad Kołodziejski w swym felietonie „Ratujmy Krystynę Jandę" wyciąga z tego wniosek, że Janda padła „ofiarą jakiegoś zjadliwego wirusa", podobnie jak „niewielka grupa ogromnie nieszczęśliwych osób". Dowodzi więc, że polska wolność nie jest zagrożona, ponieważ nikogo nie aresztowano, a przecież „ulice są zablokowane przez antyrządowych manifestantów", w wyniku czego musiał przesiąść się z auta do metra.
Zaiste, modelowy przykład prorządowej dialektyki – niewielka grupa chorych psychicznie blokująca ulice. Publicysta nie jest w swym przekonaniu odosobniony. Oto uznany psychiatra w tygodniku „Do Rzeczy" opisuje podobnie antyrządowe schorzenie umysłowe – obłęd udzielony. I proponuje terapię.
Pomysł przedni, acz metoda terapii nie nowa. Stosowano ją już przed laty w moskiewskim Instytucie Serbskiego wobec tych, którzy wątpili, że Związek Radziecki jest rajem na ziemi. I diagnoza brzmiała podobnie – schizofrenia bezobjawowa. Opisał to Janusz Szpotański w poemacie „Caryca i zierkało":