W tym, że na kilka tygodni przed Wielkanocą grupa przyjaciół i znajomych postanawia się udać do klasztoru, by trochę wspólnie pomedytować, nie ma nic zdumiewającego ani nawet interesującego w rozumieniu gazetowego newsa. Dlatego, gdy niedawno gazety podały, że czołówka liderów Platformy udała się do klasztoru w Tyńcu celem kolektywnego wyciszenia się, nie należało w tym zdarzeniu doszukiwać się podtekstów ani sensacji. A już zwłaszcza nie ma co się oburzać.
Wprost przeciwnie, jako zdeklarowany liberał uważam, że każdy powinien mieć pełne prawo do przeżywania swej duchowości, jak tylko chce, byle tylko innych nie krzywdził i im się nie narzucał. Więcej: każdy ma prawo przeżywać swą duchowość wspólnie, kolektywnie i publicznie. Partie polityczne są organizacjami dobrowolnymi, prywatnymi (przynajmniej z pewnego punktu widzenia), a zatem każdy ma pełne prawo należenia do partii, która publicznie i kolektywnie chce duchowość swych liderów celebrować.
Nie należę do tych liberałów, którzy uważają, że religia nie powinna manifestować się w przestrzeni publicznej. Wprost przeciwnie, konsekwencją mojego rozumienia liberalizmu jest to, że religia – jak i wszelkie inne światopoglądy – powinna mieć prawo do kolektywnych, a także publicznych manifestacji swych wierzeń i przekonań, pod minimalnymi tylko warunkami podyktowanymi prawami innych ludzi.
I na tym można by skończyć. Ale nie da się, bo jest to tylko połowa morału, jaki można sformułować na podstawie wspólnej peregrynacji polityków PO do Tyńca. Druga połowa jest taka, że gdy partia rządząca urządza sobie takie kolektywne wyciszanie, to jednak wysyła pewien komunikat do społeczeństwa o swej ideowej tożsamości, a jeśli jest to partia duża i na dodatek rządząca, to nieuchronnie mówi swym wyborcom, w tym także potencjalnym, jak pragnie być postrzegana.
Nie da się bowiem ukryć, że istnieje jednak kontrast między prywatnym charakterem wyciszania się religijnego a dość publicznym i medialnym wymiarem wydarzenia, jakim jest zbiorowe udanie się liderów partii rządzącej do Tyńca.