Większość mediów wybrała wygodną, nazbyt wygodną linię interpretacji smoleńskiej katastrofy. Nie ma i, jak się dowiadujemy, długo jeszcze nie będzie oficjalnego wyniku śledztwa w sprawie jej przyczyn. Niecierpliwość jest jednak ludzką cechą, na której zbudowana jest potęga mediów. Ta potęga jest w sprawie katastrofy źle wykorzystywana.
[srodtytul]Pilot, kozioł ofiarny?[/srodtytul]
Rzuca się bowiem od początku oskarżenie pod adresem nieżyjącego pilota polskiego samolotu. To łatwe, ale też – proszę wybaczyć mocne, nadużywane często słowo – to podłe. Wyobraźmy sobie rodzinę tego człowieka: oni nie tylko stracili kogoś najbliższego, ale odbiera im się także, z góry, bez ostatecznych dowodów, prawo do godnej po nim żałoby. Nieodpowiedzialny pilot popełnił błąd, który kosztował życie nie tylko jego, ale spowodował największą w dziejach Polski powojennej katastrofę narodową. Zabił 95 osób – oprócz siebie? Pociągnął za sobą polską elitę polityczną, wojskową, historyczną? Tak? Już to wiemy? Doskonały kozioł ofiarny. Człowiek bez żadnego znaczenia? Można go poświęcić?
Jest jeszcze druga interpretacja, także często lansowana, zwłaszcza we wrogiej prezydentowi Kaczyńskiemu części mediów. Dopełnia ona tę pierwszą. Przypomnijmy. Od razu pojawiła się ona w postaci powtarzanych przez pierwsze dwa dni po katastrofie pogłosek, że samolot podchodził cztery razy do lądowania; potem, że może przynajmniej trzy, może chociaż dwa… Okazało się ostatecznie, że podejście było jedno – fatalne. Lepiej jednak brzmiały te cztery podejścia…
Dlaczego? Bo tak bardziej sugestywnie wygląda ten upiorny obraz: ktoś się uparł, żeby zmusić pilota do lądowania w skrajnie niekorzystnych warunkach pogodowych. Nawet cztery nieudane próby nie zniechęcają. To musiał być jakiś szaleniec… Szaleniec z prezydenckiego saloniku.