Jeśli Jarosław Kaczyński chciałby jeszcze ze swą partią wygrywać wybory, musi znaleźć klucz do dusz mieszkańców Miasteczka Wilanów i dziesiątek tysięcy innych wielkomiejskich osiedli wyrosłych w ostatnich kilku latach. To oni bowiem w znacznym stopniu przesądzają dziś o wyniku wyborów – tak jak jeszcze kilka lat temu o wyborach decydowali ich rodzice i dziadkowie z małych miast i wsi. Polska się przemeblowała i bez wyciągnięcia wniosków z tego zjawiska nie ma mowy o sukcesie.
[srodtytul]Aresztanci na szczycie[/srodtytul]
Analizowanie wyników wyborów przynosi wnioski zaskakujące. W mediach słyszeliśmy o okręgach wyborczych, w których kandydaci zdobyli najwięcej głosów i w tym rankingu – jak wiadomo – zwyciężyło warszawskie osiedle Miasteczko Wilanów, gdzie Bronisława Komorowskiego w dwóch komisjach zlokalizowanych przy Świątyni Opatrzności Bożej poparło ponad 80 proc. mieszkańców. Był to bodaj najlepszy lub jeden z najlepszych wyników w Polsce. O mieszkańcach miasteczka stało się głośno, a „Gazeta Wyborcza” poświęciła osiedlu reportaż.
Okazuje się jednak, że można by się pokusić także o reportaż z całkiem innego miejsca, które w Warszawie miało wynik jeszcze lepszy i które być może dzierży palmę pierwszeństwa w skali kraju. W komisji wyborczej w areszcie śledczym na Ursynowie Bronisław Komorowski zdobył nieco ponad 93 proc. głosów, gdy Jarosław Kaczyński niespełna 7 proc. Oto wyzwanie dla socjologów i publicystów – skąd ta jednomyślność aresztantów?
Być może sztab wyborczy Jarosława Kaczyńskiego powinien się pochylić nad tym zjawiskiem i zastanowić, jaki błąd popełnił, nie docierając do tej akurat grupy (wcale nie takiej małej) wyborców. Wydaje się jednak, że głowienie się nad tym problemem niewiele zmieni, bo bywalcy aresztów i więzień raczej nie dadzą się przekonać PiS – z powodów czysto programowych.